Wyszydzano mnie za „wieśniackość”, choć sami pochodzą z zapadłych prowincji…
Dorastałam w małej wsi na Lubelszczyźnie. Od dziecka znałam smak ziemi, ciężkiej pracy, świadomości, iż wszystko zdobywa się własnymi rękami. Nie żyliśmy w dostatku, ale zachowaliśmy godność. Właśnie wtedy pokochałam ziemię – nie jako obowiązek, ale jako ukojenie dla duszy. Uwielbiam grzebać w grządkach, hodować warzywa, owoce, zioła. Czuję, jak to uspokaja, przywraca równowagę. Gdy wyszłam za mąż, oznajmiłam od razu: „Potrzebujemy działki. Nie mamy? Będziemy oszczędzać i kupimy”.
Mąż początkowo nie podzielał entuzjazmu, ale widząc mój zapał, ustąpił. Kupiliśmy drewniany domek z kawałkiem pola pod Lublinem. Wszystko układałoby się dobrze… gdyby nie jego rodzice. Od pierwszego dnia patrzyli na mnie z wyższością. Zwłaszcza teściowa, Maria Nowak. Każde spotkanie stawało się pretekstem do przytyków.
„Znowu z tą marchewką? Jak jakaś chłopka” – mówiła, krzywiąc usta.
„Nasz syn nie po to się kształcił i dorastał w mieście, żeby teraz babrał się w błocie!”
Słuchałam tego, zaciskając zęby. Nie z powodu wstydu. Tylko dlatego, iż nie rozumiałam – za co ta nienawiść? Nie zmuszam nikogo, zapraszam do pomocy. Dzielę się pasją. To nie katorga, ale troska. Życie.
Długo znosiłam w milczeniu. Myślałam – miejscowi z miasta nie zrozumieją. Inne wartości, priorytety. Aż odkryłam przypadkiem prawdę, która wprawiła mnie w… śmiech przez łzy.
Okazało się, iż rodzice męża wyrośli z prawdziwej głuszy. Matka – ze wsi pod Białymstokiem, ojciec – z lasów Warmii. Ich rodzice wciąż tam mieszkają, w starych chatach, hodują kury i świnie. A oni – po przeprowadzce do miasta – wymazali wieś z życiorysu. Tak zawzięcie, jakby bali się, iż ktoś odkryje ich korzenie.
I bez cienia zażenowania Maria drwiła: „Popatrz na swój wystrój – jak u babci na wsi! Te serwetki, figurynki, rodzinne foty… U nas nowocześnie: gołe ściany, minimalistyczne meble, zero badziewia”.
A ja właśnie tego pragnęłam – ciepła, wspomnień w każdym kącie. Nienowocześnie, ale po ludzku.
Milczałam latami. Nie wypominałam. Ale gdy pewnego dnia znów usłyszałam „wieśniara”, pękłam. Siedziałyśmy na werandzie, a ona, jak zwykle, krzywiła się na mój porzeczkowy kompot i szarlotkę:
„Fe, wszystko u ciebie jak na zadupiu!”
Uśmiechnęłam się spokojnie:
„Znacie przysłowie: człowieka można wyrwać ze wsi, ale wsi z człowieka – nie. Tyle iż nie o mnie mowa. O was, Mario.”
Zdrętwiała. Powieka zaczęła jej drgać. Próbowała się prześmiać:
„To do mnie mówisz?!”
„Do nas obu. Ja swoją wsią się szczycę. Wy się jej wstydzicie. Oto różnica.”
Od tamtej rozmowy zamilkła. Żadnych docinków, aluzji. Przestała nazywać mnie chłopką, nie grymasiła przy domowym powidle czy kiszonych ogórkach. choćby jakby zyskałam jej szacunek.
I wiecie? Nie chowam urazy. Ale boli, iż próbowali upokarzać za to, czym sami kiedyś byli. Czy korzenie to powód do hańby? Czy praca to przyczyna pogardy?
Jestem kobietą, która kocha ziemię. Nie wstydzę się swej wsi. Umiem siać i zbierać, kisić i gotować. Nie jestem gorsza od tych w „designerskich” loftach z betonu. Bo tam, gdzie nie ma duszy – nie ma ciepła. A u mnie jest. I zawsze będzie.