Gdybyś mi to powiedziała jeszcze rok temu, uznałabym, iż ci się w głowie pomieszało.
Do sanatorium pojechałam z kolanami. Z bólem, który budził mnie w nocy i nie pozwalał zejść po schodach bez klnięcia pod nosem. Wróciłam z czymś innym, dużo groźniejszym w tym wieku – z miłością.
Poznałam go pierwszego dnia, w jadalni. Siedział sam przy oknie, mieszając zupę jak ktoś, kto i tak nie ma apetytu na życie. Siwy, trochę zgarbiony, ale z oczami, które wciąż się wstydliwie śmiały.
– Miejsce wolne? – zapytałam, trzymając tackę.
– Dla pani zawsze – odpowiedział, jakbyśmy się znali od lat. – Jan jestem.
– Maria – kiwnęłam głową. – Ale można mówić Marysia. Zawsze byłam Marysią.
Zaczęło się od śmiechu z jedzenia, od narzekania na zabiegi. Potem były wspólne spacery po parku i jego historia: żona zmarła dziesięć lat temu, syn w Niemczech, wnuków nie widział od trzech lat. Ja opowiadałam o Henku, który odszedł nagle, zostawiając mnie z pustym stołem i zbyt cichym mieszkaniem.
Najpierw było mi go żal. Potem zrobiło się niebezpiecznie – zaczęłam na niego czekać. Na jego krok w korytarzu, na „dzień dobry, Marysiu”, na to, jak podaje mi płaszcz i dotyka mimochodem dłoni. Serce, które przez lata tylko biło, nagle zaczęło żyć.
Ludzie patrzyli. Oczy kuracjuszek śledziły każdy nasz spacer.
– W tym wieku? – słyszałam szepty. – Zamiast się do Pana Boga szykować, to romanse jej w głowie…
Udawałam, iż mnie to nie rusza. Kłamałam. Ruszało bardzo. Ale jeszcze bardziej ruszało mnie to, co czułam, gdy Jan ściskał moją rękę, jakby się bał, iż zniknę.
Pewnego wieczoru usiedliśmy na ławce.
– Maria… – zaczął niepewnie. – Wiem, iż to brzmi śmiesznie. Ale ja… nie chcę już być sam. Myślałaś kiedyś… żeby jeszcze raz wyjść za mąż?
Parsknęłam nerwowym śmiechem.
– W tym wieku to co najwyżej za doktora – próbowałam żartować. – A on by mnie tylko do badań gonił.
Wyciągnął małe pudełko. W środku leżały dwie cienkie obrączki.
– Po rodzicach – powiedział. – Trzymałem w szafce pół życia. Wyjdziesz za mnie?
Nie bałam się jego. Bałam się telefonów po powrocie.
I nie pomyliłam się.
– Mamo, ty zwariowałaś?! – krzyczała córka przez słuchawkę. – W tym wieku się wychodzi za mąż? Ludzie się będą śmiać! Co ja powiem rodzinie?! On chce twoich pieniędzy!
Syn, zwykle cichy, tym razem był ostry:
– Naprawdę chcesz, żeby wnuki patrzyły, jak babcia się kompromituje? Z jakimś dziadkiem z sanatorium? Zastanów się.
Zastanawiałam się całą noc. Wpatrywałam się w sufit i słyszałam ich głosy: „co ludzie powiedzą, co ludzie powiedzą”. I nagle uderzyła mnie myśl: całe życie robiłam to, co „wypadało”. Wyszłam za mąż, kiedy trzeba, pracowałam, wychowywałam dzieci, milczałam, kiedy byłam nieszczęśliwa. A kiedy ja adekwatnie żyłam dla siebie?
Nad ranem zadzwoniłam do Jana.
– Wychodzę za ciebie – powiedziałam. – A jak dzieci się obrażą, to trudno. Może kiedyś zrozumieją. A jak nie – to też przeżyję. Już raz przeżyłam samotność, drugi raz nie mam ochoty.
Ślub był skromny. On w starej marynarce, ja w sukience, którą kupiłam „na lepsze okazje” i nigdy nie miałam odwagi założyć. Córka nie przyjechała. Syn przysłał SMS-a: „Rób, co chcesz, mamo”. Bolało. Ale kiedy Jan włożył mi obrączkę na palec, poczułam, iż ten ból to cena za coś ważnego.
Teraz siedzę przy stole w małej kuchni. Jan krząta się przy czajniku, fałszując pod nosem starą piosenkę. Telefon milczy – dzieci wciąż są obrażone. Sąsiedzi plotkują, rodzina kręci głowami.
A ja patrzę na swoje dłonie, na ten cienki krążek złota i myślę: wreszcie zrobiłam coś nie dla nich, nie „jak wypada”, tylko dla siebie.
Mam siedemdziesiąt jeden lat na karku. W sanatorium znalazłam miłość. I po raz pierwszy w życiu naprawdę nie obchodzi mnie, co ludzie powiedzą.













