Z życia wzięte. "W wieku 71 lat znów stanęłam na ślubnym kobiercu": W sanatorium znalazłam miłość, a opinie innych mam za nic

zycie.news 2 godzin temu

Gdybyś mi to powiedziała jeszcze rok temu, uznałabym, iż ci się w głowie pomieszało.

Do sanatorium pojechałam z kolanami. Z bólem, który budził mnie w nocy i nie pozwalał zejść po schodach bez klnięcia pod nosem. Wróciłam z czymś innym, dużo groźniejszym w tym wieku – z miłością.

Poznałam go pierwszego dnia, w jadalni. Siedział sam przy oknie, mieszając zupę jak ktoś, kto i tak nie ma apetytu na życie. Siwy, trochę zgarbiony, ale z oczami, które wciąż się wstydliwie śmiały.

– Miejsce wolne? – zapytałam, trzymając tackę.

– Dla pani zawsze – odpowiedział, jakbyśmy się znali od lat. – Jan jestem.

– Maria – kiwnęłam głową. – Ale można mówić Marysia. Zawsze byłam Marysią.

Zaczęło się od śmiechu z jedzenia, od narzekania na zabiegi. Potem były wspólne spacery po parku i jego historia: żona zmarła dziesięć lat temu, syn w Niemczech, wnuków nie widział od trzech lat. Ja opowiadałam o Henku, który odszedł nagle, zostawiając mnie z pustym stołem i zbyt cichym mieszkaniem.

Najpierw było mi go żal. Potem zrobiło się niebezpiecznie – zaczęłam na niego czekać. Na jego krok w korytarzu, na „dzień dobry, Marysiu”, na to, jak podaje mi płaszcz i dotyka mimochodem dłoni. Serce, które przez lata tylko biło, nagle zaczęło żyć.

Ludzie patrzyli. Oczy kuracjuszek śledziły każdy nasz spacer.

– W tym wieku? – słyszałam szepty. – Zamiast się do Pana Boga szykować, to romanse jej w głowie…

Udawałam, iż mnie to nie rusza. Kłamałam. Ruszało bardzo. Ale jeszcze bardziej ruszało mnie to, co czułam, gdy Jan ściskał moją rękę, jakby się bał, iż zniknę.

Pewnego wieczoru usiedliśmy na ławce.

– Maria… – zaczął niepewnie. – Wiem, iż to brzmi śmiesznie. Ale ja… nie chcę już być sam. Myślałaś kiedyś… żeby jeszcze raz wyjść za mąż?

Parsknęłam nerwowym śmiechem.

– W tym wieku to co najwyżej za doktora – próbowałam żartować. – A on by mnie tylko do badań gonił.

Wyciągnął małe pudełko. W środku leżały dwie cienkie obrączki.

– Po rodzicach – powiedział. – Trzymałem w szafce pół życia. Wyjdziesz za mnie?

Nie bałam się jego. Bałam się telefonów po powrocie.

I nie pomyliłam się.

– Mamo, ty zwariowałaś?! – krzyczała córka przez słuchawkę. – W tym wieku się wychodzi za mąż? Ludzie się będą śmiać! Co ja powiem rodzinie?! On chce twoich pieniędzy!

Syn, zwykle cichy, tym razem był ostry:

– Naprawdę chcesz, żeby wnuki patrzyły, jak babcia się kompromituje? Z jakimś dziadkiem z sanatorium? Zastanów się.

Zastanawiałam się całą noc. Wpatrywałam się w sufit i słyszałam ich głosy: „co ludzie powiedzą, co ludzie powiedzą”. I nagle uderzyła mnie myśl: całe życie robiłam to, co „wypadało”. Wyszłam za mąż, kiedy trzeba, pracowałam, wychowywałam dzieci, milczałam, kiedy byłam nieszczęśliwa. A kiedy ja adekwatnie żyłam dla siebie?

Nad ranem zadzwoniłam do Jana.

– Wychodzę za ciebie – powiedziałam. – A jak dzieci się obrażą, to trudno. Może kiedyś zrozumieją. A jak nie – to też przeżyję. Już raz przeżyłam samotność, drugi raz nie mam ochoty.

Ślub był skromny. On w starej marynarce, ja w sukience, którą kupiłam „na lepsze okazje” i nigdy nie miałam odwagi założyć. Córka nie przyjechała. Syn przysłał SMS-a: „Rób, co chcesz, mamo”. Bolało. Ale kiedy Jan włożył mi obrączkę na palec, poczułam, iż ten ból to cena za coś ważnego.

Teraz siedzę przy stole w małej kuchni. Jan krząta się przy czajniku, fałszując pod nosem starą piosenkę. Telefon milczy – dzieci wciąż są obrażone. Sąsiedzi plotkują, rodzina kręci głowami.

A ja patrzę na swoje dłonie, na ten cienki krążek złota i myślę: wreszcie zrobiłam coś nie dla nich, nie „jak wypada”, tylko dla siebie.

Mam siedemdziesiąt jeden lat na karku. W sanatorium znalazłam miłość. I po raz pierwszy w życiu naprawdę nie obchodzi mnie, co ludzie powiedzą.

Idź do oryginalnego materiału