Dla mojej córki – jej pierwsza komunia, dla nas – istotny moment jako rodziny. Biały wianek, skromna sukienka, czysta euforia w oczach dziecka. Chciałam, by wszystko było idealne, spokojne, ciche – tak jak na to zasługiwała nasza córeczka.
Ale jak zawsze, ona musiała postawić na swoim. Moja teściowa.
W kościele udawała wzorową babcię. Uśmiechnięta, z modlitewnikiem w ręku, łagodna jak Matka Boska z obrazu. Patrzyła na wnuczkę z czułością, cmokała z zachwytu, gdy szła do komunii. choćby ksiądz podszedł po mszy i powiedział:
– Ma pani wspaniałą rodzinę. A teściowa – złoto.
Złoto? Tylko pozłacane. Od spodu – zardzewiałe.
Bo wystarczyło wrócić do domu, by zrzuciła maskę.
W kuchni pod nosem mruczała:
– Kiedyś to na komunię piekło się domowe ciasta, nie kupowało w cukierni.
A potem:
– Dziecko jakieś takie chude. Może za mało je?
I do mojego męża, na półszept:
– Nie uważasz, iż ta sukienka to jednak trochę tanio wyglądała?
Każde jej słowo było igłą. A ja? Uśmiechałam się. Dla córki. Dla gości. Dla świętego spokoju. Ale w środku gotowała się we mnie furia. Bo to nie pierwszy raz.
Na naszym ślubie płakała – nie ze wzruszenia, tylko dlatego, iż „jej syn zasługuje na lepszą kobietę”. W ciąży mówiła, iż powinnam „więcej się modlić, to dziecko będzie grzeczniejsze”.
Na chrzcinach krytykowała obrany kolor świecy i to, iż podaliśmy rosół bez pietruszki.
I teraz… teraz nie mogła wytrzymać choćby tego jednego dnia.
Wieczorem, gdy ostatni goście wyszli, a córka zasnęła ze swoim różańcem w dłoni, powiedziałam do męża:
– Albo ona się nauczy szacunku, albo następną rodzinną uroczystość spędza z dala od nas. I żadna msza jej nie oczyści, jeżeli za drzwiami znów będzie kąsać jak jadowity wąż.
Bo świętość to nie tylko złożone ręce. To też milczenie, gdy się chce ranić. A ona... nie umie milczeć.