Nie przypuszczałam, iż będę musiała dzielić ten związek z trzecią osobą, która codziennie będzie odbierać mi spokój, pewność siebie i poczucie, iż jestem… wystarczająca.
Moją teściową. Z pozoru uśmiechnięta, serdeczna kobieta.
Na początku mówiła:
— „Cieszę się, iż jesteś z nami.”
— „W końcu ktoś porządny przy tym moim synu.”
Ale już tydzień po ślubie zaczęły się komentarze:
— „Tak podajesz ziemniaki? Może następnym razem zrób je po ludzku.”
— „Z dzieckiem to trzeba ostrożniej. Ja bym tak nie zrobiła.”
— „Ten obiad? No cóż… za moich czasów to była inna kuchnia.”
Każdego dnia podcinała mi skrzydła.
Każdego dnia odbierała pewność, iż jestem dobrą żoną, matką, kobietą.
A mój mąż?
Zamiast postawić granice, bronił jej.
— „Oj, mama po prostu tak mówi.”
— „Nie przesadzaj, ona się troszczy.”
— „Przecież to twoja wyobraźnia, nie ma złych intencji.”
Pewnego dnia, po tym jak usłyszałam, iż „trzymam dziecko jak worek kartofli”, nie wytrzymałam.
Wstałam od stołu i powiedziałam:
— „Proszę przestać mnie oceniać. To moje dziecko, mój dom i moje życie. Proszę to uszanować.”
Teściowa wstała, oburzona.
— „Widzisz, jaki ton? A ja tylko chciałam pomóc!”
A mój mąż?
Zamiast mnie przytulić i stanąć po mojej stronie, powiedział:
— „Trzeba było nie zaczynać.”
Wtedy pękło coś we mnie. Nie tylko przez nią. Przez niego.
Zaczęłam się zamykać w sobie. Coraz mniej mówiłam. Coraz rzadziej się śmiałam. Czułam się niewidzialna.
Aż pewnego dnia spojrzałam w lustro i zapytałam siebie: Czy warto być w małżeństwie, w którym muszę ciągle udowadniać swoją wartość?
Nie odeszłam. Jeszcze nie. Ale postawiłam granice.
Powiedziałam mężowi:
— „Jeśli chcesz żyć z mamą, żyj. Ale ja chcę mieć partnera, nie adwokata cudzej krzywdy.”
Nie wiem, co będzie dalej.
Ale wiem, iż już nigdy nie pozwolę, by ktoś cudzy głos był ważniejszy od mojego.
Nawet jeżeli tym kimś jest teściowa.
Nawet jeżeli ten głos nosi znajome nazwisko.