Pamiętam, jak po pogrzebie męża objął mnie i powiedział:
– Mamo, już zawsze będę przy tobie. Nie martw się. Kiedyś zamieszkasz ze mną, wnuki będą biegać po domu, a ty będziesz częścią naszej codzienności.
Te słowa dały mi siłę. Każdego dnia powtarzałam je sobie, kiedy wieczorami siadałam sama do kolacji. Czekałam na ten moment, gdy spakuję swoje rzeczy i przeniosę się do domu syna. Wyobrażałam sobie własny kącik – półkę z książkami, ramki ze zdjęciami wnuków, zapach obiadu gotowanego przez synową.
Kiedy był dzieckiem, nieraz biegłam po pracy zmęczona, a on zawsze przybiegał do drzwi, wołając:
– Mamo! Już jesteś!
Wtedy wiedziałam, iż wszystko ma sens. Jego uśmiech, jego dłoń w mojej dłoni – to było moje szczęście.
Dlatego uwierzyłam w jego obietnicę bez wahania.
Pewnego dnia usiedliśmy w mojej kuchni. Syn popijał kawę i długo milczał. Potem spuścił wzrok i powiedział:
– Mamo, nie mogę cię zabrać. Dzieci dorastają, nie ma miejsca. Żona się nie zgadza.
Znalazłem dla ciebie dom opieki. Tam będziesz miała profesjonalną opiekę.
Patrzyłam na niego, jakby mówił w obcym języku. Serce biło mi jak oszalałe.
– Ale przecież obiecałeś… – wyszeptałam.
– Wiem, mamo. Ale to dla twojego dobra.
Dziś mieszkam w domu opieki. Pielęgniarki są uprzejme, ale obce. W korytarzu pachnie środkami dezynfekującymi, a nie ciastem drożdżowym jak kiedyś w moim domu. Wnuki przyjeżdżają od święta, syn zagląda w pośpiechu, zawsze „na chwilę”.
Wieczorami kładę się na łóżku i patrzę w sufit. W uszach wciąż słyszę głos małego chłopca, który wołał: „Mamo, już jesteś!” Teraz cisza jest tak gęsta, iż aż boli.
I myślę sobie: czy naprawdę na starość zasłużyłam tylko na samotność i obietnice, które nie zostały dotrzymane?