Dwa tygodnie. Czternaście dni. Da się. Minęło pół roku.
Pierwszego dnia weszła do mieszkania jak właścicielka kamienicy, a nie gość.
– O, jakie macie małe przedpokój – skomentowała od progu. – Ale trudno, nie każdy może mieć przestrzeń.
Postawiła swoją wielką walizkę na środku i od razu zajrzała do kuchni.
– Lodówka na tej ścianie? – prychnęła. – No, interesujący pomysł. I czemu ty, Aniu, trzymasz przyprawy w szafce, a nie nad kuchenką?
Uśmiechałam się sztywno. W głowie powtarzałam: dwa tygodnie, potem zniknie.
Przy kolacji było już gorzej.
– Marek, schudłeś – stwierdziła. – Mówiłam, iż ona za mało ci daje jeść. Taki chłop powinien dostawać mięso, a nie jakieś makarony i sałatki.
Marek zaśmiał się nerwowo.
– Mamo, wszystko jest w porządku. Ania świetnie gotuje.
– No pewnie – prychnęła. – Tylko patrz, żeby cię z głodu nie zwinęło.
Udawałam, iż mnie to nie rusza. Ale każda jej uwaga była jak ziarenko piasku w bucie. Po kilku dniach nie dało się już iść normalnie.
Najgorsze nie były komentarze. Najgorsze były drobiazgi.
Rano wstawałam do pracy, wychodziłam do kuchni – a tam ona, w moim szlafroku.
– Twój był pod ręką – wzruszała ramionami. – Mój się gdzieś schował.
Zostawiałam na pralce posortowane rzeczy, białe z białymi, czarne z czarnymi. Wracałam – wszystko już wyprane. Razem. Białe z czarnymi.
– Po co tyle zachodu? – mówiła. – Całe życie tak prałam i żyję.
Przekładałam rzeczy w szafkach, układałam je po swojemu. Następnego dnia wszystko było gdzie indziej.
– Uporządkowałam ci trochę – oznajmiała dumnie. – Teraz jest logicznie. Jak mnie posłuchasz, to się w końcu nauczysz prowadzić dom.
Stałam wieczorami w kuchni i zastanawiałam się, czy jestem w swoim mieszkaniu, czy w jakimś dziwnym teatrze, w którym gram rolę statystki.
Z czasem zaczęła mówić o mnie… jakby mnie nie było.
Siedzieli z Markiem w salonie. Przygotowywałam kolację, słyszałam każde słowo.
– I jak ty z nią żyjesz? – spytała nagle. – Taka wrażliwa, delikatna. Dzisiejsze kobiety są za miękkie. Wszystko biorą do siebie.
– Mamo… – Marek westchnął. – Ania wszystko ogarnia, pracuje, zajmuje się domem…
– Pracuje, pracuje – przerwała. – Jakby kiedyś kobiety nie pracowały. Tylko wtedy się nie marudziło. A ona ciągle zmęczona, ciągle „daj mi chwilę”.
Zastygłam z nożem nad deską.
„Ona” – jakbym była jakąś obcą, nie dziewczyną jej syna.
Wyszłam z kuchni.
– Wiesz, iż wszystko słyszę? – zapytałam spokojnie.
– Ale przecież ja nic złego nie mówię – oburzyła się. – Ja tylko stwierdzam fakty. Ty jesteś przewrażliwiona, Aniu.
Marek siedział cicho, jak chłopiec przyłapany między matką a żoną.
I wtedy poczułam coś, czego nie chciałam czuć nigdy: iż zostałam we własnym domu… sama.
Remont u niej „trochę się przeciągał”. Raz ekipa nie przyszła, raz „szwagier nie miał czasu”, raz „papiery w urzędzie”. Każde takie „raz” oznaczało kolejne tygodnie jej obecności u nas.
Z miesiąca na miesiąc coraz bardziej się panoszyła.
Zaczęła wchodzić do naszej sypialni bez pukania.
– Ja tylko sprawdziłam, czy okno zamknięte – tłumaczyła. – Wiecie, jakie teraz są złodzieje.
Słyszałam, jak przez telefon mówi do koleżanki:
– No mieszkam u młodych, tak. Pomagam im. Oni beze mnie by zginęli. Ona… dobra dziewczyna, ale dom to ja prowadzę. Człowiek ma doświadczenie.
Patrzyłam na naczynia w zlewie, których nie pozwalała mi zmywać („usiądź, ja to zrobię, bo źle płuczesz”) i miałam ochotę krzyczeć.
Bo to nie była pomoc. To było przejęcie.
Przełom nastąpił, gdy zaczęła wychowywać mnie przy obcych.
Przyszła moja przyjaciółka, Magda, na kawę. Usiadłyśmy przy stole, rozmawiałyśmy o pracy, dzieciach, planach.
– A może wy byście się na chwilę przeniosły do salonu? – wtrąciła teściowa. – Ja tu muszę obiad zrobić, a wy się rozlepiłyście.
Uśmiechnęłam się krzywo.
– Mamo, kuchnia jest duża, zmieścimy się – powiedziałam. – Nie przeszkadzamy.
– Ty zawsze wszystko wiesz lepiej – prychnęła. – Od kiedy tu jestem, chociaż dom wygląda jak dom. A wcześniej? Wieczny bałagan.
Odwróciła się do Magdy.
– Ona to choćby ziemniaków porządnie obrać nie umie. Ja ją jeszcze muszę douczać.
Magda spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
Czułam, jak mi płoną policzki. W środku coś pękło – cicho, bez krzyku, ale ostatecznie.
Wieczorem usiadłam z Markiem.
– Albo porozmawiasz z mamą, albo ja się wyprowadzę – powiedziałam.
Spojrzał na mnie, jakby ktoś go spoliczkował.
– Przesadzasz – jęknął. – To moja matka. Ona nie ma gdzie iść. Remont się kończy, sam mówiłeś, iż to już ostatnia prosta.
– „Ostatnia prosta” trwa pół roku – odpowiedziałam. – Marek, ja nie mam już nigdzie swojego miejsca. Ona rządzi w kuchni, w łazience, w salonie. choćby moje relacje z koleżankami komentuje. Mówi o mnie jak o dziecku, któremu trzeba wszystko tłumaczyć. A ty siedzisz cicho.
Zacisnęłam dłonie.
– Ja się duszę – dodałam. – Wracam z pracy i czuję, iż wracam do czegoś, co nie jest moim domem.
Spojrzałam mu prosto w oczy.
– jeżeli nic nie zrobisz, ten dom zostanie jej. Bo ja się spakuję.
Milczał długo. Bardzo długo.
W końcu powiedział:
– Jutro z nią pogadam.
Następnego dnia wróciłam do mieszkania później niż zwykle. Drzwi były uchylone. Słyszałam podniesione głosy.
– …bo ty byś ją tylko w złym świetle stawiał! – krzyczała teściowa. – Ja nic złego nie robię. To iż ona jest wrażliwa jak porcelana, to nie moja wina!
– Mamo, nie chodzi o to – Marek mówił zmęczonym głosem. – Po prostu musimy mieć z Anią swoją przestrzeń. To nasze mieszkanie. Nie możesz wszędzie wchodzić, wszystko komentować…
– To ja was trzymałam przy piersi, jakby co! – przerwała. – Ja was wychowałam! A teraz jestem problemem, tak? Teraz przeszkadzam?
Stojąc na klatce, słuchałam, jak każda jej kwestia wbija w niego poczucie winy jak gwóźdź. Wiedziałam, iż tak to się skończy.
Weszłam.
– Proszę przestać – powiedziałam spokojniej, niż się czułam. – Nikt pani tu nie chce poniżać. Tylko… to nie jest pani dom. To jest nasz dom. My też mamy prawo żyć po swojemu.
Spojrzała na mnie z oburzeniem.
– Jak śmiesz tak do mnie mówić?! – syknęła. – Ja ci dałam męża, a ty…
Zaśmiałam się gorzko.
– Nie „dała mi pani męża” – odparłam. – On nie jest prezentem. Jest dorosłym facetem, który sam zdecydował, z kim chce żyć. A ja zdecydowałam, iż nie będę spędzać reszty życia, czując się jak intruz we własnej kuchni.
Zapadła cisza.
– Jak ci się nie podoba, to idź – wyrwało się teściowej.
Popatrzyłam na nią długo.
Potem odwróciłam się do Marka.
– Słyszysz? – spytałam cicho. – Twoja matka właśnie mnie wyrzuciła z naszego mieszkania. Co ty na to?
To był ten moment. Albo on, albo ja.
Marek zamknął oczy. Widziałam, jak walczy sam ze sobą, z przyzwyczajeniami, ze strachem, iż zrani matkę, z lękiem, iż straci mnie.
Otworzył je i spojrzał najpierw na nią.
– Mamo – powiedział twardo. – To Ania jest moją rodziną. Ty też – ale nie ponad nią. Remont trwa za długo. Od przyszłego tygodnia będę ci szukał pokoju do wynajęcia, dopóki wszystko u ciebie nie będzie gotowe. U nas możesz zostać jeszcze dwa tygodnie. Ale musisz przestać rządzić. I zacząć nas szanować.
Teściowa aż się cofnęła.
– Czyli tak się teraz dzieci odwdzięczają rodzicom – wysyczała. – Wyrzucają na bruk starą matkę. Wstydź się, Marek.
– Wstydziłbym się, gdybyś tu zamarzła – odpowiedział. – Ale jeszcze bardziej wstydziłbym się, gdybym patrzył, jak moja żona gaśnie pod jednym dachem z nami, bo boję się, iż się obrazisz.
Odwróciła głowę. W oczach miała łzy – złości, nie skruchy.
– Bóg cię osądzi – rzuciła. – Ja już nie muszę.
Przez następne dwa tygodnie atmosfera była jak w bombie z opóźnionym zapłonem. Teściowa trzaskała szafkami, stawiała talerze z hukiem, wzdychała tak głośno, iż słychać ją było przez dwie ściany.
Ale… przestała wchodzić do sypialni. Przestała przekładać rzeczy w szafkach. Przestała komentować każdy mój ruch.
Ostatniego dnia spakowała walizkę. Stała w przedpokoju, zatrzymując się na chwilę przy drzwiach.
– Nie będę się narzucać – powiedziała chłodno. – Jak wam się noga powinie, ja już nie pomogę.
– Nigdy pani nie pomagała – pomyślałam. – Tylko przejmowała stery.
Na głos powiedziałam:
– Drzwi są otwarte, jeżeli będzie pani chciała przyjść jak gość, a nie jak generał.
Spojrzała na mnie z czymś na pograniczu wściekłości i zdziwienia. Nie odpowiedziała.
Marek zaniósł jej walizkę do taksówki.
Kiedy drzwi za nią się zamknęły, usiadłam na podłodze w przedpokoju.
Nie płakałam. Nie śmiałam się.
Oddychałam.
Jak ktoś, kto po długim czasie wyszedł z ciasnego pokoju na powietrze.
Przyjęłam pod dach teściową „na chwilę”.
Chwila rozciągnęła się w pół roku, które prawie rozsadziło nasze małżeństwo od środka.
Dramat nie polegał na tym, iż ona robiła rzeczy, które mnie irytowały.
Dramat polegał na tym, iż ja tak długo udawałam, iż to tylko drobiazgi… aż prawie przestałam czuć, iż mam prawo do czegokolwiek w swoim własnym domu.
Teraz wiem jedno: czasem największą odwagą nie jest przyjąć kogoś pod dach.
Największą odwagą jest powiedzieć mu:
„To mój dach. jeżeli chcesz pod nim być, musisz przestać zachowywać się, jakby należał tylko do ciebie.”










