Kiedy mój syn, jedyne dziecko, powiedział, iż chciałby mieć pewność, iż dom zostanie w rodzinie, nie wahałam się ani chwili. Po śmierci męża zostałam sama w dużym, starym domu. Syn mieszkał z żoną i dziećmi w wynajmowanym mieszkaniu, a ja pomyślałam – przecież to bez sensu, żeby się męczyli, skoro mam dla nich miejsce. Notariusz, akt darowizny, podpis – wszystko załatwiliśmy w tydzień. Czułam dumę, iż mogę im pomóc.
Na początku było w porządku. Wprowadzili się, dzieci wniosły radość, w domu znowu było gwarno. Ale z czasem zaczęły się spięcia. Synowa narzekała, iż wtrącam się do wychowania wnuków, iż mam „stare poglądy” i „nie pasuję do ich stylu życia”. Syn milczał. Zaczęłam czuć, iż przeszkadzam we własnym domu.
Pewnego dnia synowa zapowiedziała, iż „potrzebują przestrzeni dla siebie” i iż powinnam poszukać czegoś „mniejszego, bardziej dla osoby w moim wieku”. Serce mi stanęło. Syn… zgodził się z nią.
Trzy tygodnie później otrzymałam list od prawnika – wezwanie do opuszczenia nieruchomości. Własny syn, któremu oddałam wszystko, formalnie wyrzucał mnie z domu! Mówił, iż to dla mojego dobra, bo „będę miała spokój” i „nie będę się w nic wtrącać”. Ja tylko widziałam, iż straciłam dach nad głową i rodzinę.
Nie miałam dokąd pójść. Emerytura jest marna, wynajem w moim mieście – koszmarnie drogi. Jedyna pomoc przyszła od starszej sąsiadki, która zaproponowała, żebym zamieszkała w jej piwnicy, dopóki czegoś nie znajdę. Mam tam łóżko polowe, stolik i małą lampkę. Każdej nocy słyszę kroki nad głową i myślę, iż to mogły być moje wnuki biegnące do mojego pokoju.
Dziś wiem, iż w imię miłości można oddać wszystko – ale miłość nie zawsze wraca. Zostałam bez domu, bez rodziny, z garścią wspomnień i ciężarem decyzji, której już nie cofnę.