Dwadzieścia lat małżeństwa.
Dwadzieścia lat wspólnych poranków, kłótni, kompromisów, śmiechu i łez.
Dwadzieścia lat budowania wspólnego świata.
I jedno zdanie, które zburzyło wszystko w sekundę.
— Odchodzę.
Siedział naprzeciwko mnie, z tym samym spokojnym wyrazem twarzy, z jakim przez lata mówił, iż wróci później z pracy, iż kupił nową kosiarkę, iż muszę pamiętać o wizycie u dentysty.
Tym samym tonem oznajmił, iż nas już nie ma.
— Poznałem kogoś.
Moje serce zatrzymało się na moment.
Nie zapytałam, kogo.
Nie zapytałam, od kiedy.
Nie zapytałam, dlaczego.
Wiedziałam, iż odpowiedzi niczego nie zmienią.
— I co teraz? — udało mi się w końcu wyszeptać.
Wzruszył ramionami, jakby to była najprostsza decyzja w jego życiu.
— Chcę zacząć wszystko od nowa.
Od nowa?
A czym było ostatnie dwadzieścia lat?
Eksperymentem?
Pomysłem na życie, który się nie sprawdził?
Czym ja dla niego byłam?
Przystankiem?
Młodsza.
Nie musiałam pytać.
Wiedziałam.
Pewnie ładniejsza, z gładką skórą i świeżym spojrzeniem.
Bez zmarszczek po nieprzespanych nocach, bez śladów życia spędzonego na martwieniu się o dom, dzieci, rachunki.
Bez historii, którą ja z nim dzieliłam.
— Zasługuję na szczęście — dodał, jakby to on był tu ofiarą.
Ja też zasługiwałam.
Ale nie miałam wyboru.
Bo moje szczęście właśnie zostało mi odebrane.
Nie pamiętam, co powiedziałam potem.
Nie pamiętam, jak długo tam siedziałam.
Ale pamiętam to uczucie.
Tę pustkę.
Tę świadomość, iż ktoś właśnie wykreślił mnie z własnego życia.
Następnego dnia zaczął pakować rzeczy.
Koszule, książki, dokumenty.
Nie patrzył mi w oczy.
Nie pytał, jak się czuję.
Bo nie chciał znać odpowiedzi.
Kiedy zamykały się za nim drzwi, zrozumiałam coś strasznego.
Dla niego to był początek.
A dla mnie?
Dla mnie to był koniec.
Tylko iż ja nie chciałam końca.
Więc musiałam zrobić coś, czego nigdy wcześniej nie robiłam.
Musiałam nauczyć się żyć bez niego.
I chociaż nie wiedziałam, jak to zrobić…
Wiedziałam, iż muszę spróbować.