Słowo „dobry” odbijało mi się w głowie jak echo w pustym kościele. Słyszałam je od ciotek, sąsiadek, koleżanek z pracy:
— Taki dobry mąż…
— Zawsze miał dla ciebie czas…
— Troszczył się o ciebie, pamiętam.
Stałam przy trumnie w czarnej sukience, którą on kiedyś wybrał na „poważniejsze okazje”. Palce miałam zaciśnięte na różańcu tak mocno, iż zostawił czerwone ślady na skórze. Patrzyłam na jego nieruchomą twarz i próbowałam poczuć to, co powinnam: bezdenny ból, rozpacz, wściekłość na los.
Zamiast tego czułam coś, o czym bałam się pomyśleć do końca: lekkie, ciche rozluźnienie gdzieś głęboko, jakby ktoś ostrożnie poluzował niewidzialną pętlę na mojej szyi.
Pierwszego dnia po pogrzebie długo nie mogłam znaleźć piżamy.
Szukałam w komodzie, w szafie, w koszu na pranie. W końcu zorientowałam się, iż stoję pośrodku sypialni z jego koszulką w rękach, pachnącą jeszcze płynem do prania i odrobiną jego perfum. Przesunęłam materiał po policzku.
— Co ja mam teraz robić…? — wyszeptałam w pusty pokój.
Nikt nie odpowiedział. Po raz pierwszy od lat nikt nie odpowiedział.
Z przyzwyczajenia zerknęłam na fotel przy oknie, na którym zawsze odkładałam ubrania „do przeprasowania”. Siedział tam tylko kurz i nierówno złożony koc. Nikt nie czekał, aż usiądę, żeby powiedzieć:
— Naprawdę chcesz spać w tym starym T-shircie? Mam wrażenie, iż przestajesz o siebie dbać.
Zawsze „miał wrażenie”.
Zgasiłam światło i w tej ciemności wróciły do mnie wszystkie momenty, kiedy pozwalałam mu to „wrażenie” przekuwać w decyzje. Małe rzeczy, tak drobne, iż choćby ich wtedy nie zauważałam.
— Nie zakładaj tej spódnicy, za krótka.
— Zostaw tę bluzkę, zbyt obcisła.
— Po co ci tyle kolorów? Wyglądasz jak nastolatka, a nie żona.
Wtedy to brzmiało jak troska. Albo jak żart. Albo jak „męskie zdanie”, z którym się po prostu liczyłam.
Przekręciłam się na drugi bok. Przeszkadzała mi własna skóra. Jakby nie była do końca moja.
Nazajutrz przyjechała siostra.
Przywiozła rosół w słoikach, świeże pieczywo i dwie pary czarnych rajstop „na wszelki wypadek, jakbyś musiała iść jeszcze na jakieś załatwianie spraw po urzędach”. Krzątała się po kuchni, otwierając szafki, jakby sprawdzała, czy żyję.
— A ty co, tak w dresie cały dzień? — rzuciła pół-żartem.
Spojrzałam na siebie: rozciągnięta bluza, miękkie spodnie, bose stopy. Przez ułamek sekundy przygotowałam się na głos w głowie: „Przebierz się, wyglądasz niechlujnie”. Ale jego nie było.
Cisza była tak głośna, iż aż mnie zamroczyło.
— Tak, w dresie — odpowiedziałam po chwili. — Mogę?
Siostra zamarła z łyżką w dłoni.
— No pewnie, iż możesz. Co to za pytanie?
Nie odpowiedziałam. Sama nie wiedziałam, do kogo je zadałam.
Szafa była jego królestwem.
On ją urządzał. On ją organizował. On „pilnował, żebyś miała rzeczy z klasą”. Tak mówił, kiedy wyrzucał moje stare, ulubione koszulki, bo „przecież nie jesteśmy już studentami”.
Tamtego popołudnia stanęłam przed nią jak przed ołtarzem. Otworzyłam drzwi. Wypadł ze środka zapach lawendowych saszetek, idealnie poukładanych stosów i wieszaków w równych odstępach. Dyscyplina choćby po jego śmierci.
Dotknęłam palcami pierwszej sukienki. Granatowej, prostej, tej „do pracy”. Obok wisiała ta „na święta”. Dalej — „na imieniny mamy”, „na rocznice”, „na kolacje u szefa”. Każda miała swoją rolę w scenariuszu, który on napisał.
Zaczęłam przebierać się jedna po drugiej, jak w dziwnym spektaklu bez widowni.
Granatowa — zbyt poważna.
Beżowa — zbyt grzeczna.
Szara — zbyt niewidzialna.
Za każdym razem, gdy spoglądałam w lustro, słyszałam jego komentarze, wypowiadane kiedyś półgłosem:
— No, teraz to wyglądasz jak kobieta, a nie jak dziewczynka.
— Widzisz? Jak ci się trochę zasłoni, to od razu lepiej.
W którymś momencie przestałam widzieć siebie. Widziałam tylko jego gust.
Sięgnęłam głębiej. Pod palcami poczułam coś innego: miękkość wełny, której dawno nie dotykałam. Wyciągnęłam z tyłu szafy stary, czerwony sweter, zepchnięty tak daleko, iż zapomniałam, iż go w ogóle mam.
Od razu usłyszałam jego głos sprzed lat:
— Wyglądasz w nim jak… nie wiem kto. Zdejmij, proszę cię. To nie jest ubranie dla ciebie.
Wtedy zdjęłam. I już nigdy więcej nie założyłam.
Tamtego dnia zrobiłam coś innego. Wciągnęłam go przez głowę, rękawy były ciut za krótkie, materiał trochę gryzł. Nie pasował do niczego, co na siebie ostatnio wkładałam. Stanęłam przed lustrem, czekając na werdykt.
Nikogo nie było.
Tylko ja. W czerwieni, która nagle wydawała mi się obscenicznie żywa w tym sterylnym, poukładanym świecie po nim.
Serce zaczęło mi bić szybciej. „Przesadzasz” — zganiłam się w myślach. — „To tylko sweter”.
Ale to nie był tylko sweter. To był pierwszy raz od lat, kiedy coś na mnie należało naprawdę do mnie.
Z czasem zaczęłam zauważać rzeczy, które wcześniej mi umykały.
Na zdjęciach sprzed ślubu jestem… kolorowa. W falbaniastej spódnicy, w kwiatowanej koszuli, z włosami spiętymi byle jak, śmiejąc się szeroko, bez kontroli.
Na zdjęciach późniejszych kolory bledną. Najpierw nieznacznie: tu trochę mniej wzorów, tam bardziej stonowany żakiet. Potem coraz wyraźniej. Jakby ktoś powoli odkręcał nasycenie w programie graficznym.
Na ostatnich fotografiach w ramkach w salonie stoimy obok siebie jak para z katalogu: on w garniturze, ja w idealnie dopasowanej, ciemnej sukience. Wyglądam „dobrze”. „Porządnie”. „Poważnie”. I jak obca.
Któregoś wieczoru, pijąc herbatę przy stole, zdałam sobie sprawę, iż we wszystkim ustępowałam mężowi, decydował choćby o moich ubraniach. Gdy go zabrakło, mogłam odetchnąć pełną piersią — ale to wcale nie znaczyło, iż od razu wiedziałam, jak się oddycha.
Paradoksalnie, to on nauczył mnie pierwszego kroku do wolności.
Niechcący. Pośrednio. Bez zamiaru.
Przez lata powtarzał:
— Dorosła kobieta nosi się z klasą. Nie możesz wyglądać, jakbyś nie wiedziała, kim jesteś.
I właśnie to zdanie wróciło do mnie któregoś popołudnia, gdy siedziałam na podłodze, wśród porozrzucanych ubrań, z bólem głowy i oczami opuchniętymi od płaczu.
„Nie możesz wyglądać, jakbyś nie wiedziała, kim jesteś”.
A ja przecież nie wiedziałam. Bo każdy mój wybór był filtrowany przez niego. choćby ten, który wydawał mi się mój, był tak naprawdę „przez niego zaakceptowany”.
Bez niego zostałam z przerażającą, ale dziwnie ekscytującą myślą:
Teraz to ja będę musiała zdecydować, kim jestem.
Nie jaką żoną. Jaką kobietą.
Zaczęło się banalnie: od zakupów w centrum handlowym.
Poszłam tam po czajnik, bo stary się zepsuł. Przechodząc obok wystawy, zobaczyłam manekin w sukience, jakiej nigdy nie miałam. Zielonej, lekko opiętej, z dekoltem większym, niż kiedykolwiek dopuściłby mój mąż. Stanęłam, wpatrując się w nią jak w obraz.
— Przymierzyć? — zapytała ekspedientka, która nagle pojawiła się obok.
— Nie… ja… — zaczęłam automatycznie. — To nie na mój wiek.
Słowa wyszły ze mnie odruchowo, jego słowami. Dziesiątki razy słyszałam, jak mówił:
— Nie jesteś już dziewczynką, ubieraj się jak kobieta z klasą.
Sprzedawczyni wzruszyła ramionami.
— Ma pani tyle lat, ile się pani czuje. A sukienka jest od S do XL, wieku nie pyta.
Zaśmiałam się nerwowo. Zanim zdążyłam się usprawiedliwić, wcisnęła mi ją w ręce.
— Proszę iść do przymierzalni. Jak będzie zła, to najwyżej odłożymy.
W kabinie zrobiło mi się gorąco. Patrzyłam na swoje odbicie, w bieliźnie, pod ostrym światłem, w którym widać każde załamanie skóry. Wciągnęłam sukienkę. Materiał przylgnął do ciała, pokazując biodra, których przez lata tak się wstydziłam, kształt ud, wcięcie w talii.
W głowie usłyszałam tysiąc jego komentarzy.
„Za obcisła.”
„Niepotrzebne prowokacje.”
„Lepiej się zasłoń.”
Ale kabina była pusta. Nikt nie odsunął zasłonki, nikt nie zmarszczył brwi. Tylko ja. I kobieta w lustrze, której dawno nie widziałam.
Kobieta, która wyglądała na realną. Z krągłościami, z niewielkim brzuchem, z blizną nad kolanem. Żadna „żona z katalogu”. Po prostu ja.
Sprzedawczyni odchrząknęła zza zasłonki.
— I jak?
Wzięłam głęboki oddech.
— Wezmę ją — odpowiedziałam, zanim mój lęk zdążył zaprotestować.
W domu odwiesiłam sukienkę na wieszak, obok równo wiszących granatów i szarości. Wyglądała przy nich jak intruz. Jak ktoś, kto wszedł nieproszony. Uśmiechnęłam się niepewnie.
— Witaj w klubie — szepnęłam.
Zmiany były powolne.
Nie stałam się nagle inną osobą. Nie wyrzuciłam całej szafy przez okno, nie przefarbowałam włosów na różowo. Wciąż budziłam się czasem z odruchem sięgania po „sprawdzone” rzeczy, które przez lata miałam na każde wyjście.
Ale zaczęłam zadawać sobie pytanie, którego wcześniej nie zadawałam prawie nigdy:
„Czy ja to lubię?”
Nie: „Czy on by to pochwalił?”.
Nie: „Czy to pasuje do jego wyobrażenia o mnie?”.
Tylko: „Czy ja”.
Pewnego wieczoru, sprzątając, natknęłam się na pudełko, w którym leżały stare zdjęcia, bilety z kina, kartki urodzinowe. Na jednej widniał jego charakter pisma: „Dla najpiękniejszej dziewczyny na świecie”. Miałam wtedy dwadzieścia trzy lata i za dużą koszulę w kratę, której nienawidził, ale której jeszcze nie zdążył wyeliminować.
Uśmiechnęłam się do tej dziewczyny z przeszłości.
— Przepraszam — powiedziałam w myślach. — Że oddałam cię tak łatwo.
Wciąż mam żałobę. To nie jest historia o tym, iż śmierć męża wyzwoliła mnie jak w tanim filmie. Tęsknię za nim. Za jego śmiechem, za sposobem, w jaki zapinał mi płaszcz, kiedy było zimno. Za tym, jak znał moje lęki lepiej niż ja sama i potrafił jednym żartem rozbroić atak paniki.
Ale potrafię też być zła. Za to, jak stopniowo, krok po kroku, zabierał mi prawo do tego, by decydować o sobie. choćby jeżeli sam tego nie widział. choćby jeżeli wierzył, iż „wie lepiej”.
Nauczyłam się, iż dwie rzeczy mogą być prawdziwe naraz:
Mogę za nim płakać.
I mogę jednocześnie czuć ulgę, iż jego głos już nie decyduje o kolorze moich ubrań, długości mojej spódnicy, sposobie, w jaki istnieje moje ciało w świecie.
Dzisiaj rano wyszłam na balkon w piżamie w żółte paski — tak kiczowatej, iż gdyby żył, dostałby wysypki na sam widok. W dłoniach parująca kawa, powietrze rześkie, miasto dopiero się budziło.
Oparłam się o barierkę i wciągnęłam powietrze tak głęboko, aż zabolało w klatce piersiowej. Ten ból był dobry. Jak rozciąganie mięśni, które przez lata były zaciśnięte.
Oddycham. Sama decyduję, w czym. Sama decyduję, kim.
Może to jest właśnie dorosłość, której tak się nade mną domagał — tylko nie w takim kształcie, jak by chciał. Nie jako „porządna żona w granatowej sukience”, ale kobieta, która wreszcie odzyskała własne ciało, własną szafę, własne zdanie.
I kiedy jeszcze czasem słyszę w głowie jego komentarze, odpowiadam mu w myślach spokojnie:
— Dziękuję, poradzę sobie. Teraz ja wybieram.
Potem wkładam czerwony sweter, ten, który kiedyś kazał mi schować na dno szafy, i wychodzę z domu.
Oddycham pełną piersią.






![Fundusze z KPO na kulturę w gminie Gowarczów [wideo]](https://tkn24.pl/wp-content/uploads/2025/11/Elwira-Sibiga.jpg)





