Ja – cicha, poukładana dziewczyna z katolickiego domu, on – chłopak z miasta, oświecony, racjonalny, z sercem tak wielkim, iż świat mógłby się w nim zmieścić. Od początku wiedziałam, iż będzie trudno. Ale nie wiedziałam, iż aż tak.
Michał nie chodził do kościoła. Nie dlatego, iż był „zły”, jak to potem mówili moi rodzice. Po prostu nie wierzył. Nie potrzebował rytuałów, żeby być dobrym człowiekiem. Pomagał ludziom, nie oceniał, słuchał. W moich oczach – to był człowiek lepszy niż niejeden „wierzący z pierwszej ławki”.
Gdy przywiozłam go pierwszy raz do domu, mama ściszyła głos:
– On się nie przeżegnał przed obiadem.
A ojciec? Ojciec zapytał pół żartem, pół serio:
– A ty, chłopcze, to się Boga boisz chociaż trochę?
Zamilkłam. A Michał się uśmiechnął. Uprzejmie, spokojnie. Tak, jak umiał tylko on. Ale ja już wiedziałam – to nie będzie zwykły opór. To będzie wojna światopoglądów.
Potem były kolejne ciosy. Że nie ochrzcimy dzieci. Że ślub nie był w kościele. Że w piątek Michał zjadł kotleta, nie wiedząc, iż to „dzień pokuty”. Mama patrzyła na mnie, jakby umierała część jej duszy. A ja? Ja tylko próbowałam tłumaczyć, iż nie da się mierzyć człowieka ilością pacierzy.
Kiedy powiedziałam, iż zamieszkamy razem bez ślubu kościelnego, ojciec zamknął się w pokoju i przez dwa dni do mnie nie mówił. A potem padły słowa, których nie zapomnę nigdy:
– Wychowaliśmy cię lepiej. On cię odciąga od Boga.
To bolało.
Ale co bolało bardziej? To, iż przestali przyjeżdżać? Że mama z płaczem wycofała się z przygotowań do naszego cywilnego ślubu? Czy może to, iż na urodziny naszego syna – ich jedynego wnuka – wysłali tylko kartkę, bez podpisu?
Michał nigdy nie mówił złego słowa o moich rodzicach. Choć widział, jak łzy spływają mi po policzkach, gdy próbowałam między nimi mediować. Nigdy mnie nie naciskał. Kochał mnie taką, jaka byłam – z tą wiarą, z tymi wątpliwościami, z tą naiwnością, iż może kiedyś ich serca zmiękną.
Ale nie zmiękły. Nawet, gdy Michał zachorował.
Rak. Krótko, brutalnie, bez litości. A ja dzwoniłam do rodziców, błagałam, żeby go odwiedzili. Powiedzieli:
– Pomodlimy się za niego. Ale nie możemy wspierać twojego grzechu.
Zmarł w moich ramionach. Bez modlitwy, ale z miłością.
Dziś stoję na rozdrożu. Nie wiem, jak zbudować most między mną a nimi. Bo już nie chodzi o wiarę. Chodzi o człowieka. O to, iż nie potrafili zaakceptować tego, kto mnie kochał, kto był dobry, tylko dlatego, iż nie klękał na widok krzyża i nie jadł ryby w piątek.
A przecież Bóg – jeżeli gdzieś tam jest – widział, kto był w tej historii naprawdę ludzki.