Poranna kawa, jego szybkie „zaraz wracam” i dźwięk drzwi, które się za nim zamykają. Nie wrócił.
Zawał. Na chodniku, w drodze do pracy. Bez szans, bez pożegnania. Bez słowa.
Świat się zatrzymał. 23 lata małżeństwa rozsypały się w jednym komunikacie z pogotowia. Żal, niedowierzanie, oszołomienie – wszystko mieszało się w jednym głuchym bólu, który dudnił we mnie dniami i nocami.
Organizacja pogrzebu była jak sen. Albo raczej – koszmar. Goście, kwiaty, wybór trumny, pytania, na które nie chciałam odpowiadać. Czułam się, jakby moje ciało chodziło, mówiło, oddychało – ale dusza została gdzieś przy nim. Zatrzymana.
A potem przyszedł dzień pogrzebu.
Kościół pełen ludzi. Niektórych znałam. Inni – zupełnie obcy. Twarze, których nie potrafiłam dopasować do żadnego wspomnienia. Kobieta w czarnym płaszczu, stojąca z tyłu, z czerwonymi oczami. Chłopak, który nie odrywał wzroku od trumny. Starsza pani, której ręce drżały, jakby nie umiała ich utrzymać w ryzach.
Po mszy podeszła do mnie jedna z nich. Młoda, ładna, zbyt młoda jak na znajomą mojego męża. Powiedziała cicho:
– Przykro mi. Był dobrym człowiekiem. Kochaliśmy go bardzo.
Zamrugałam.
– My?
– Ja i nasz syn.
Zamrzyło mi przed oczami. Wydusiłam tylko jedno słowo:
– Co?
Uśmiechnęła się ze smutkiem.
– Nie wiedziała pani? Myślałam, iż już... iż się pani domyślała. On obiecał, iż kiedyś to wszystko uporządkuje.
Zniknęła w tłumie, a ja zostałam – jakbym znów kogoś straciła. Tylko iż tym razem – siebie.
Potem było więcej. List, który przyszedł tydzień później. Na jego nazwisko, od innej kobiety – podpisany inicjałami, których nie znałam. Zdjęcie z wakacji, których nie przeżyliśmy razem. Konto bankowe, o którym nie miałam pojęcia. Rachunki z hotelu sprzed kilku miesięcy, choć wtedy był „na delegacji”.
Sekrety. Kłamstwa. Całe drugie życie, które rozgrywało się obok mnie – w ukryciu, w cieniu. A ja? Nie miałam pojęcia. Kochająca żona, która gotowała mu zupę, prasowała koszule, czekała na niego wieczorami.
Czasem patrzę na jego zdjęcie i pytam: kim ty adekwatnie byłeś?
I nie wiem, czy bardziej boli to, iż go już nie ma… czy to, iż tak naprawdę nigdy go nie było.
Dziś nie noszę już obrączki. Trzymam ją w szkatułce, razem z biletem kolejowym, który miał być na delegację, a prowadził do innej kobiety.
Na cmentarzu postawiłam mu nagrobek z prostym napisem:
"Żegnaj."
Bez „kochającej żony”. Bez „na zawsze”. Bo jego zawsze było zbyt podzielone, by było prawdziwe.