Na ten moment, kiedy już nie będę musiała wstawać o świcie, gonić do pracy, martwić się o rachunki i o to, czy starczy do pierwszego. Marzyłam, iż na emeryturze wreszcie odpocznę. Że posiedzę z książką, pooglądam serial, wypiję kawę w ciszy. Ale ciszy w moim domu już dawno nie ma. Zamiast odpoczynku mam wieczne zrzędzenie, bałagan i… dorosłego syna, który zachowuje się jak dziecko.
Kiedyś byłam z niego dumna. Ładnie się uczył, był spokojny, grzeczny. Myślałam — będzie z niego człowiek. Ale im starszy był, tym bardziej stawał się leniwy. Nie chciał iść do szkoły, nie chciał pracować. Zawsze miał wymówki.
„Nie teraz, mamo.”
„Zaraz się tym zajmę.”
„Nie mam szczęścia, mamo.”
Na początku tłumaczyłam go. Wierzyłam, iż to chwilowe. Że znajdzie swoje miejsce w życiu. Każda matka chce wierzyć.
Minęły lata. A on przez cały czas mieszka ze mną. Bez pracy, bez planów, bez ambicji. Rano śpi do południa, potem siedzi przy komputerze, a wieczorem narzeka, iż życie jest niesprawiedliwe. Czasem choćby się zastanawiam, czy on w ogóle widzi, iż ja już nie mam siły.
Próbowałam rozmawiać. Prosiłam, błagałam, groziłam. Nic nie działa. Mówi, iż nie ma sensu, iż „teraz wszyscy tak mają”, iż „świat jest trudny”. A ja patrzę na niego i widzę czterdziestoletnie dziecko w ciele mężczyzny.
Czuję się jak służąca we własnym domu. Piorę jego ubrania, gotuję obiady, sprzątam po nim. A on choćby nie podziękuje.
Jakby mu się wszystko należało. Jakbym była od tego, żeby dbać o niego do końca świata.
Czasem, kiedy widzę inne kobiety w moim wieku — uśmiechnięte, podróżujące, chodzące z wnukami do parku — czuję zazdrość. Nie dlatego, iż mają więcej. Dlatego, iż mają spokój. Ja nie mam nic. Ani dnia bez zmartwień, ani nocy bez łez.
Czasem myślę, iż sama wychowałam go na takiego człowieka. Zawsze broniłam, zawsze wyręczałam.
„Nie krzycz na niego”, mówiłam mężowi.
„Jeszcze się poprawi.”
A teraz mąż w grobie, a ja siedzę z tym moim „chłopcem” i zastanawiam się, kto się poprawi — on czy ja umrę szybciej.
Ostatnio poprosiłam go, żeby chociaż wyniósł śmieci. Popatrzył na mnie i powiedział:
— Ty i tak wychodzisz, to weź po drodze.
Wtedy coś we mnie pękło.
Nie powiedziałam nic. Po prostu wyszłam. Wzięłam śmieci, jak kazał. Ale zamiast wrócić od razu, poszłam na cmentarz. Stanęłam przy grobie męża i powiedziałam:
— Widzisz, kochany? Nasz syn. Twój syn.
Ty masz spokój, a ja… mam obowiązek.
Nie wiem, jak długo tak jeszcze pociągnę. Bo choć serce matki zawsze kocha, czasem po prostu już nie ma siły.
A on przez cały czas śpi do południa. Jakby świat go nie dotyczył. Jakby życie było grą, w której ktoś inny musi nacisnąć „start”.