Z życia wzięte. "Los zmusił nas do zamieszkania z matką męża": Dała nam naszą półkę w lodówce, po czym wyjadła z niej wszystko co do okruszka

zycie.news 2 godzin temu

– Na długo? – zapytała Anka.

– Na chwilę – odpowiedziałam, jak wszyscy głupi, którzy wierzą w „na chwilę”.

Los naprawdę nie zostawił nam wyboru.
Mąż stracił pracę, mnie obcięli etat, kredyt wisi, czynsz rośnie. W końcu padło zdanie, którego bałam się najbardziej:

– Mama mówi, iż możemy się do niej wprowadzić, dopóki nie staniemy na nogi – oznajmił Piotrek. – Przynajmniej nie będziemy tonąć w rachunkach.

„Mama mówi” brzmiało jak ostrzeżenie, nie jak pomoc. Ale co miałam zrobić? Odmówić i wylądować z walizkami u kogoś na podłodze?

Spakowaliśmy życie w pudełka i pojechaliśmy do jednopokojowego mieszkania w bloku, w którym teściowa od lat rządziła jak generał.

Przywitała nas słowami:

– Pamiętajcie, to przez cały czas jest mój dom. Wy jesteście tylko na gościnnych występach.

Uśmiechnęłam się krzywo.

– Rozumiemy.

Jeszcze nie rozumiałam nic.

Kuchnia była jej królestwem.
Na blacie nienaganny porządek, przyprawy ustawione alfabetycznie, lodówka obklejona magnesami z sanatoriów.

– Zanim zaczniecie cokolwiek wkładać do lodówki – uniosła palec – musimy ustalić zasady.

Otworzyła drzwiczki i wskazała półki, jakby przydzielała parcele w ogródku działkowym.

– Tu jest MOJE – zaznaczyła górną. – Nabiał, wędliny, wszystko. Tego nie ruszacie.
– Ta – środkowa – jest WSPÓLNA. Jak coś ugotuję dla wszystkich, to będzie tutaj.
– A to – otworzyła dolną szufladę na warzywa – wasze miejsce. Tu możecie trzymać… co tam sobie kupicie.

Popatrzyłam na tę szufladę. Mizerna przestrzeń, pełna już jej marchewek i kapusty.

– Ale tu już coś jest – odważyłam się zauważyć.

– Warzywa są wspólne – odparła natychmiast. – Tylko reszta nie. No, to chyba jasne?

Nie było, ale kiwnęłam głową.
Na śniadanie dostaliśmy po kromce chleba i plasterku sera – „bo się musi rozłożyć na trzy osoby, nie jesteśmy na wczasach all inclusive”.

Kiedy przyszła pierwsza wypłata po obniżce, pojechałam do marketu. Kupiłam kilka rzeczy, które choć trochę miały sprawić, iż poczuję się jak u siebie: jogurty, ser feta, oliwki, kawałek łososia na jutrzejszy obiad. Trochę luksusu za ostatnie pieniądze.

Wróciłam, poukładałam wszystko grzecznie w naszej szufladzie na dole, między jej burakami a ogórkami.

– Mamo, coś ci kupić następnym razem? – zapytałam uprzejmie.

– Nie trzeba – machnęła ręką. – Ja mam swoje.

Obrzuciła tylko szufladę spojrzeniem.

– Widzę, iż nie liczycie się z pieniędzmi – mruknęła. – Dobrze wam musi być.

Ugryzłam się w język.
Jak wytłumaczyć, iż ten łosoś to dla mnie jak święto?

Następnego dnia wróciłam z pracy zmęczona jak pies.
Marzyłam o tym łososiu. Już widziałam patelnię, cytrynę, chwilę normalności.

Otwieram lodówkę.
Nasza szuflada… pusta. Jogurty zniknęły. Łosoś – nie ma. Fetę zastąpiła próżnia.

Serce mi stanęło.

– Piotrek! – zawołałam. – Ty zjadłeś wszystko?

Wyszedł z pokoju, zdziwiony.

– Ja? Przecież czekałem, aż wrócisz. Nic nie ruszałem.

Poczułam, jak krew mi pulsuje w skroniach.

Teściowa siedziała w salonie przed telewizorem, obierała jabłko.

– Mamo, a gdzie nasze jedzenie z dolnej szuflady? – zapytał Piotrek ostrożnie.

Wzruszyła ramionami.

– Zjadłam – powiedziała spokojnie, jakby oznajmiała prognozę pogody.

Zrobiło się cicho.

– Jak to zjadłaś? – nie wytrzymałam. – Przecież powiedziałaś, iż to nasze miejsce.
– I iż lo… – głos mi zadrżał – …i iż tam możemy trzymać swoje rzeczy.

Teściowa spojrzała na mnie z politowaniem.

– Dziecko, nie bądź śmieszna. – Pokręciła głową. – W jednej lodówce nic nie jest „tylko wasze”. To domowa lodówka, nie szafki w akademiku. Co jest w środku, jest do jedzenia.

Ugryzła kawałek jabłka.

– Poza tym, nie przesadzajmy. Tyle lat wam dupy podcierałam, jak byliście młodzi, to się teraz nie będę tłumaczyć z kawałka ryby.

– Jakich lat? – wybuchnęłam. – Mieszkam tu trzeci tydzień!

– Nie drzyj się na moją matkę – syknął Piotrek, niby w moją obronę, niby w jej.

Poczułam się, jakby ktoś mnie wypchnął z własnego ciała.
Została tylko furia.

– Ten łosoś kosztował połowę mojej wypłaty – powiedziałam cicho, ale głos mi drżał tak, iż ledwo byłam w stanie mówić. – Jogurty wzięłam na promocji, bo chciałam mieć coś swojego w tym domu. Chociaż tyle.

– Nikt cię nie prosił o „łososie” – prychnęła teściowa. – Jak się żyje u kogoś, to się je, co gospodyni da. A nie robi sobie prywatny sklepik w cudzej lodówce.

– Mamo, ale sama mówiłaś, iż ta szuflada jest ich – wtrącił Piotrek.

Odwróciła się do niego jak do zdrajcy.

– A ty co, przeciwko mnie? – wysyczała. – Matkę chcesz na starość głodzić, bo się twojej żonce zachciało zagranicznych fanaberii?!

To „żonce” zabrzmiało jak obelga.

Przez kolejne dni zaczęła się wojna cicha.
Ja chowałam jedzenie w pokoju – chleb w szafie, jabłka pod łóżkiem, ser żółty zawinięty w ręcznik, żeby nie śmierdział. Teściowa zaglądała wszędzie.

– Ja w tym domu nie będę mieć myszy! – krzyczała, kiedy znalazła bananas w szufladzie z ręcznikami. – To jest normalne? Chować jedzenie jak chomik?

Normalne nie było nic.
Każdy mój jogurt był „zbędnym wydatkiem”. Każda próba ugotowania czegoś „po naszemu” kończyła się komentarzem:

– Pod solą, bez smaku, twoja matka cię nie nauczyła gotować? Daj ja zrobię po ludzku.

Najgorsze jednak było to, iż lodówka stała się polem bitwy.

Kupowałam masło – znikało.
Kupiłam parówki na szybki obiad – „zjadło się, były”.
Oznaczyłam markerem pudełko z twarożkiem – „przecież myślałam, iż wspólne”.

W końcu któregoś dnia wróciłam z pracy tak głodna, iż trzęsły mi się ręce. Otwieram lodówkę – znów pusto po naszej stronie. Środkowa półka zastawiona po brzegi jej rzeczami.

– Nie wytrzymam – szepnęłam.

Weszłam do salonu.

– Mamo – zaczęłam, zanim zdążyłam ochłonąć. – To się nie może tak dalej ciągnąć. Albo ustalamy zasady i je szanujemy, albo…

– Albo wynoście się – przerwała spokojnie, odkładając pilot. – Ja się dostosowywać nie będę. To jest mój dom. Jak mi jedzenie wkładacie do lodówki, to ja jem, co chcę.

Uśmiechnęła się krzywo.

– Jak wam nie pasuje, to droga wolna.

Popatrzyłam na Piotrka.
Patrzył w podłogę.

– Nie mamy dokąd – wyszeptałam.

– To nie róbcie scen – zakończyła.

Tamtej nocy leżałam obok męża, słuchając jego równomiernego oddechu. Z brzucha burczało mi tak głośno, iż aż było mi wstyd.

„Los zmusił nas do zamieszkania z matką męża” – pomyślałam. – „Ale czy los kazał mi milczeć, kiedy ktoś mnie upokarza za każdym razem, gdy chcę zjeść własny jogurt?”.

Nad ranem podjęłam decyzję.

Następnego dnia po pracy poszłam do działu kadr. Zaproponowali mi dodatkowe godziny, jakieś dyżury, prace zdalne po godzinach. Wzięłam wszystko. Wiedziałam, iż padnę na twarz, ale każde dorobione 100 zł było cegiełką do wolności.

Przez trzy miesiące żyłam jak automat. Praca, praca, spanie. Z teściową rozmawiałam tylko o pogodzie. Nie kupowałam już „fanaberii” – tylko chleb, kaszę, trochę warzyw. Jadłam w pracy, byle mniej korzystać z jej lodówki.

– Co ty taka schudłaś? – komentowała, pakując sobie do ust ostatni plaster szynki.

– Pracuję – odpowiadałam. – Żeby się stąd wynieść.

Śmiała się.

– No, no. Zobaczymy.

W końcu nadszedł dzień, gdy na koncie uzbierała się pierwsza kaucja na kawalerkę na wynajem. Maleńką, z kuchnią wielkości naszej dotychczasowej szuflady w lodówce. Ale naszą.

Usiedliśmy z Piotrkiem wieczorem.

– Ja się stąd wyprowadzam – powiedziałam. – Z tobą albo bez ciebie.

Spojrzał na mnie osłupiały.

– Przesadzasz – rzucił. – To tylko jedzenie. Mama ma swój charakter, ale nie jest potworem.

– Nie chodzi o jedzenie – odparłam zmęczona. – Chodzi o to, iż tutaj nie mam prawa być głodna po swoim łososiu. Nie mam prawa do kawałka półki i kawałka szacunku.

Łzy napłynęły mi do oczu.

– Albo idziesz ze mną, albo zostań tu, gdzie twoja matka decyduje, co możesz włożyć do lodówki.

Noc spędził na kanapie, milcząc.
Rano spakował dwie torby.

– Idę – powiedział. – Może mama kiedyś zrozumie.

Teściowa stała w drzwiach kuchni, kiedy wynosiliśmy rzeczy.

– choćby nie poczekacie, aż wam obiad ugotuję? – spytała jadowicie. – Będziecie tę waszą kaszkę w malutkiej kuchni jeść? Bez mojej lodówki?

– Będę mieć małą lodówkę – odpowiedziałam spokojnie. – Ale cokolwiek tam włożę, będzie należało do mnie. I nikt nie zje tego za moimi plecami.

Trzasnęły drzwi.

Los zmusił nas do zamieszkania z matką męża. Ona postanowiła wyznaczyć nam miejsce w lodówce, a potem wszystko zjadła – jedzenie, spokój, resztki mojej godności.

Ironia losu?
Najbardziej sycący w moim życiu okazał się dzień, w którym wyszłam z tego mieszkania głodna, z tanim chlebem pod pachą, ale z kluczami do własnej kawalerki w kieszeni.

Idź do oryginalnego materiału