Nawet dziś, kiedy myślę o tamtych słowach, czuję jakby ktoś wbijał mi gwoździe w sumienie.
Ale wtedy uważałem, iż mam rację.
Moja żona — Ewa — po trzydziestu latach małżeństwa przestała być tą samą kobietą, którą kiedyś poznałem. Zawsze była piękna, zadbana, promienna. A później… życie ją przygniotło.
Choroba tarczycy, stres, menopauza, nadwaga, zmarszczki, ciągłe zmęczenie. Widziałem, jak traci dawny blask. Zamiast martwić się o nią — ja się wstydziłem.
Zacząłem unikać wspólnych wyjść. Unikałem jej spojrzeń. Unikałem prawdy.
Aż w końcu powiedziałem coś, czego nie zapomnę do końca życia:
— Ewa, ty już mnie nie pociągasz.
Muszę odejść.
I odszedłem. Dumny, pewny siebie, przekonany, iż „zasługuję na coś lepszego”.
Znalazłem młodszą kobietę. Zgrabną, przebojową, śmiejącą się choćby wtedy, gdy nie było z czego. Myślałem, iż wygrałem życie. Że odmłodniałem o dwadzieścia lat.
A potem wszystko zaczęło się sypać.
Młodsza partnerka okazała się kapryśna. Wymagała uwagi, pieniędzy, prezentów, wrażeń. Nie znała pojęcia „wsparcie” ani „partnerstwo”.
Po roku byłem wykończony, psychicznie i finansowo. W końcu rozstaliśmy się w atmosferze awantury, oskarżeń i pretensji.
Zostałem sam. Sam w mieszkaniu, które kiedyś dzieliłem z Ewą. Sam z ciszą, która brzmiała jak wyrok.
Aż do wczoraj.
Wczoraj szedłem przez centrum miasta. Zimny wiatr, ludzie w pośpiechu, nic nadzwyczajnego. I wtedy ją zobaczyłem.
Ewę.
Stała pod kawiarnią. Śmiała się z kimś — z mężczyzną. Wyglądała… pięknie.
Nie tak jak kiedyś. Nie młodo. Nie sztucznie.
Wyglądała pięknie teraz. Naprawdę pięknie.
Schudła. Zmieniła fryzurę. Jej twarz była zadbana, promienna. Ubrana elegancko, ale z klasą — taką klasą, której kiedyś nie doceniałem.
Ale to nie wygląd mnie uderzył. To spokój. Pewność siebie. Szczęście, które biło od niej na kilka metrów.
Zobaczyła mnie. Przez sekundę jej wzrok był pusty — jakby próbowała sobie przypomnieć, kim jestem. A potem tylko uśmiechnęła się delikatnie.
— Dzień dobry — powiedziała chłodno. — Jak się masz?
Jej towarzysz spojrzał na mnie z ciekawością, a ona… złapała go za rękę. Naturalnie. Z czułością. Tak, jak kiedyś trzymała moją.
— To mój narzeczony — dodała spokojnie. — Poznaliśmy się rok temu.
Narzeczony. To słowo przebiło mnie jak strzała.
Wydukałem coś niezrozumiałego. Nie pamiętam, co. Pamiętam tylko jedno uczucie.
Żal.
Nie o to, iż ma nowego mężczyznę. Nie o to, iż pięknie wygląda. Nie o to, iż jest szczęśliwa beze mnie.
Żal o to, iż byłem ślepy. Że zakochałem się we własnym ego zamiast w kobiecie, która całe życie była mi wierna. Że nie widziałem w niej wartości, dopóki nie straciłem wszystkiego, co miała.
Kiedy odchodziła, przez moment spojrzała mi w oczy. I w tym spojrzeniu nie było ani złości, ani tęsknoty.
Była tylko obojętność.
A obojętność boli bardziej niż nienawiść.
Dziś wiem jedno: nigdy nie znajdę już kobiety tak dobrej jak ona. Ale ona już nie jest moją. I nigdy nie będzie.
Bo jej szczęście zaczęło się tam, gdzie moje wygasło — w momencie, w którym powiedziałem jej, iż jest „zbyt brzydka”.
A prawda była taka: to ja byłem brzydki. W środku.










