Nie prosiłam o niego. Nigdy choćby o nim nie rozmawiałyśmy – ja i Zosia, moja młodsza siostra. Po prostu pewnego dnia listonosz przyniósł kopertę z kancelarii notarialnej. A potem wszystko się zaczęło sypać.
Zosia zmarła nagle. Zawał. Bez pożegnania, bez ostatniego słowa. Zawsze była inna – cicha, zdystansowana, trochę „po swojemu”. Nie miała dzieci, nigdy nie wyszła za mąż. Mieszkała sama, całe życie pracowała jako księgowa. Rodzina traktowała ją trochę jak dziwoląga. Ale ja… ja zawsze byłam z nią blisko. Jeździłam do niej, gdy chorowała. Gotowałam, sprzątałam. Po prostu – byłam.
A potem okazało się, iż Zosia cały majątek – mieszkanie, oszczędności, choćby pierścionek po mamie – zapisała mnie. Bez rozmowy. Bez ostrzeżenia. Po prostu: „całość majątku przekazuję siostrze”.
Na odczycie testamentu siedzieliśmy wszyscy: kuzyni, ciotki, chrześniaczka. I kiedy notariusz wypowiedział moje imię jako jedyne… poczułam, iż już nic nie będzie takie samo.
Najpierw było milczenie.
Potem spojrzenia.
A potem – chłód.
Jeszcze tydzień wcześniej byłam „nasza Bożenka”, „kochana Bożenka”, „pomocna dusza”. Teraz nikt nie mówił mi po imieniu. Ciotka zwracała się do mnie per „ona”. Kuzyn stwierdził, iż „Zosia pewnie nie wiedziała, co robi”. A chrześniaczka powiedziała prosto w twarz:
– Gratuluję. Ładnie sobie to załatwiłaś.
Jakbym coś ukradła. Jakbym siedziała przy Zosi z kalkulatorem w ręku.
Nie widzieli moich zmartwień, nie widzieli łez, gdy ją myłam po chemioterapii. Widzieli tylko testament. I kwotę.
Minęło pół roku. Mieszkam w jej mieszkaniu. Wciąż nie zmieniłam firanek. W szufladzie przez cały czas leżą jej notatki. Czasem zapalam świeczkę i mówię do niej szeptem:
– Zosiu, dlaczego mi to zrobiłaś?
Nie dlatego, iż nie chciałam tego spadku. Ale dlatego, iż straciłam rodzinę.
Bo okazało się, iż pieniądze nie zmieniają ludzi. One pokazują, kim byli naprawdę.