Miałam pracować ciężko, by one miały lepiej. Miały się uczyć, rozwijać, stać na własnych nogach. Miały być silne, zaradne. Miały się nie bać życia.
A dziś… to ja boję się życia. Bo z każdym dniem bardziej przypomina rachunek, którego nie mogę już zapłacić.
Mam dwie córki. Obie po trzydziestce. Zadbane, modne, z telefonami droższymi niż moja emerytura. Jedna z nich wciąż mówi, iż „szuka siebie”, druga – iż „czasy są ciężkie”. A ja? Ja jestem tą, która płaci. Zawsze.
Za ich kosmetyczkę. Za prąd w ich mieszkaniu. Za raty, które wzięły „na chwilę”. Za zakupy, bo „akurat brakuje na jedzenie”. I za ciszę w telefonie, gdy odważę się powiedzieć „nie mam”.
Dla nich to norma. Dla mnie – hańba, wstyd i żal.
Bo wiem, iż to ja je tak wychowałam.
Zawsze wszystko pod nos. Zawsze ratunek w ostatniej chwili. Zawsze „mama da, mama załatwi, mama pomoże”. I teraz? Teraz są jak ptaki, którym ktoś przez całe życie trzymał skrzydła. Tyle iż nie ja – tylko one nie chcą już latać. Bo wygodniej siedzieć w gnieździe i krzyczeć o jedzenie.
Gdy miałam operację biodra, jedna zadzwoniła raz. Druga przyjechała… po pieniądze.
Gdy zachorowałam i nie miałam jak wyjść po leki – poszłam sama. W śniegu. O lasce.
Ale kiedy tylko one czegoś potrzebują, jestem pierwszą, do której dzwonią.
– Mamo, masz może pięć stów?
– Mamo, jak nie dasz, to nie wiem, co zrobię…
– Mamo, pomóż, proszę, bo ja się już załamię…
A ja? Ja się załamałam dawno temu.
W kuchni, przy zlewie, licząc drobne na rachunek. W sklepie, odkładając chleb, bo nie starczy na leki. W łóżku, kiedy płakałam w poduszkę, żeby nikt nie słyszał. I w sobie – gdy zrozumiałam, iż nie jestem już matką. Jestem bankiem. Bez odsetek. Bez zwrotu. Bez szacunku.
I może to najbardziej boli. Nie bieda. Nie głód. Nie zmęczenie. Tylko to, iż moja miłość była jednostronna.
Dziś ledwo wiążę koniec z końcem. Mam 64 lata, długi, które nie są moje, i córki, które nie potrafią choćby zapytać: „mamo, jak ty się czujesz?”
Czasem chcę po prostu zniknąć. Zamknąć telefon, zmienić numer, przestać istnieć w ich świecie. Ale potem znowu dzwonią. I znowu coś we mnie się łamie.
Bo jestem matką. A matka... czasem kocha tak bardzo, iż zapomina o sobie. Aż do końca. Aż do pustki.