Niby nikt tego nie powiedział wprost. To się po prostu stało. Powoli, cicho, jak kurz osiadający na meblach. Najpierw „Mamo, gdzie są moje spodnie?”, potem „Zrobisz coś do jedzenia?”, później już tylko „to trzeba wyprać”, „to trzeba posprzątać”, „to trzeba załatwić”.
„To” – nigdy „my”. Zawsze ja.
Wstawałam pierwsza. Zanim słońce zajrzało w okno, ja już miałam wstawioną pralkę, czajnik, śniadanie na stole. Mąż przewracał się na drugi bok.
– Obudzisz mnie, jak będzie kawa – mamrotał.
Dzieci – dorosłe, ale jakby wiecznie w podstawówce – schodziły po schodach z telefonami w dłoniach.
– Co na śniadanie? – pytali, choćby na mnie nie patrząc.
– To, co zrobiłam – odpowiadałam.
Nikt nigdy nie odpowiedział: „Dziękuję”.
W ciągu dnia byłam niewidzialna. Niby wszyscy mnie wołali, ale nikt tak naprawdę nie widział.
– Mamo, masz chwilę? – córka wpadała do kuchni. – Musisz mi uprasować tę koszulę, zaraz wychodzę.
– Mógłbyś wyrzucić śmieci? – zwracałam się do syna.
– Później, mamo, teraz jestem zmęczony – wzdychał, choćby nie odrywając wzroku od ekranu.
Śmieci wynosiłam sama. Jak zwykle.
Wieczorami, gdy wszyscy siedzieli w salonie, ja krążyłam między kuchnią a stołem jak kelnerka, której nikt nie płaci. Tylko napiwków też nie było. Ani dobrego słowa.
– Siądź w końcu – czasem rzucał mąż.
Siadałam. Po minucie ktoś wołał:
– Mamo, sos się skończył!
– Kochanie, przynieś sól!
– A deser jakiś jest?
Wstawałam. Jak automat.
Najgorsze było to, iż oni uważali to za normalne.
Pewnego dnia odważyłam się powiedzieć głośno:
– Wiecie, iż ja też pracuję? Że nie jestem tu zatrudniona jako służba?
Zapadła cisza. Mąż spojrzał na mnie znad telewizora.
– Nikt cię do niczego nie zmusza – stwierdził. – Sama zawsze wszystko robisz. Lubisz mieć porządek, lubisz gotować. To w czym problem?
Córka przewróciła oczami.
– Mamo, serio? Inne by się cieszyły, iż mają rodzinę. Są ludzie, którzy nie mają nikogo.
„Czyli powinnam być wdzięczna, iż mam dla kogo się zaharowywać” – pomyślałam, ale nic nie powiedziałam. Słowa ugrzęzły mi w gardle jak ość.
Pękłam w zwykły dzień.
Żadnej wielkiej kłótni, żadnej sceny. Po prostu… zmęczenie, które nagle stało się cięższe niż wszystko inne.
Była sobota. Od rano sprzątałam – łazienka, podłogi, okna. Mąż dłubał coś w garażu, dzieci „odpoczywały po ciężkim tygodniu”. O czternastej zrobiłam obiad, wstawiłam na stół, zawołałam:
– Jemy!
Przyszli. Zjedli. W milczeniu. Syn wstał, zostawiając talerz na stole.
– Możesz chociaż po sobie sprzątnąć? – poprosiłam.
– Mamo, przestań marudzić – odburknął. – Przecież i tak wszystko potem poprawiasz po nas, bo „jest źle”.
Córka się zaśmiała. Mąż choćby nie spojrzał.
Coś we mnie pękło tak cicho, iż choćby ja tego dźwięku nie usłyszałam. Po prostu nagle poczułam, iż jeżeli teraz czegoś nie zrobię, to zostanę w tej kuchni na zawsze. Umrę między zlewem a kuchenką, a oni tylko zapytają: „A obiad jest?”
Poszłam do sypialni. Usiadłam na brzegu łóżka. Przez chwilę tylko słuchałam własnego oddechu. Potem otworzyłam szafę, wyciągnęłam starą walizkę.
Ręce mi się trzęsły, ale pakowałam. Kilka ubrań, dokumenty, trochę oszczędności schowane w pudełku po butach. Rzuciłam okiem na siebie w lustrze – zmęczona twarz, oczy bez blasku.
„Jak pokojówka po dyżurze” – przemknęło mi przez myśl.
Zeszłam na dół z walizką.
– Dokąd idziesz? – zapytał mąż, nie odrywając wzroku od telewizora.
Stanęłam w progu kuchni. Za mną walizka, przede mną zlew pełen brudnych naczyń.
– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze. – Ale na pewno nie do zlewu.
Dzieci wyjrzały z salonu.
– Mamo, co ty wygadujesz? – córka się roześmiała. – Przestań dramatyzować, zobacz, talerze jeszcze stoją.
Spojrzałam na te talerze. Na ich twarze. Na swoje ręce z zaczerwienioną skórą od chemii. I nagle zrobiło mi się tak strasznie wszystko jedno.
– To wasze talerze – powiedziałam spokojnie. – Moje życie jest moje.
Chwyciłam rączkę walizki. Serce waliło mi jak oszalałe. Byłam o krok od tego, by wyjść i już nigdy nie wracać. Pojechać gdziekolwiek: do pensjonatu, do koleżanki sprzed lat, do wynajętego pokoju z cienkimi ścianami, byle nie tu.
Zatrzymał mnie nie ich krzyk, tylko jedno ciche „mamo” syna. Niepełne zdanie, w którym po raz pierwszy zabrzmiał strach, nie złość.
Nie wyszłam wtedy. Zatrzasnęłam walizkę z powrotem w szafie. Ale coś się zmieniło.
Od tamtego dnia, za każdym razem, gdy wołają: „Mamo, zrób, przynieś, posprzątaj”, widzę przed oczami tę walizkę. I wiem, iż jeżeli jeszcze raz spróbują zrobić ze mnie niewidzialną służącą, tym razem naprawdę ją otworzę.
Bo byłam o krok od tego, by rzucić wszystko i nie wracać. I świadomość, iż ten krok istnieje, jest jedyną rzeczą, która przypomina mi, iż nie jestem ich własnością. Tylko człowiekiem.











