Z życia wzięte. "Chciałem spełnić jej marzenie o wielkim weselu, więc zadłużyłem się po uszy": W dniu ślubu zostałem sam pod ołtarzem

zycie.news 3 godzin temu

Nie szukałem księżniczki — chciałem po prostu kobiety, z którą będę mógł się śmiać, zasypiać spokojnie i budować coś prawdziwego. Kiedy poznałem Magdę, myślałem, iż to właśnie ona.
Piękna, energiczna, z błyskiem w oku. Zakochałem się od pierwszego spotkania — jak chłopak, nie jak dorosły facet po trzydziestce.

Była wymagająca. Zawsze chciała więcej — lepszą restaurację, droższe wakacje, nowe ubrania. Śmiała się, iż lubi mieć „ładne życie”. Nie przeszkadzało mi to. Chciałem, żeby miała wszystko. Żeby wiedziała, iż zrobiłbym dla niej wszystko.

Kiedy się oświadczyłem, płakała ze wzruszenia. Powiedziała, iż marzy o ślubie jak z bajki.


„Duża sala, orkiestra, światła, wszystko na najwyższym poziomie” — mówiła.


A ja słuchałem, patrząc, jak jej oczy błyszczą, i nie potrafiłem odmówić. Powiedziała, iż to jej jedyny taki dzień w życiu. Więc chciałem, żeby był doskonały.

Wziąłem kredyt. Na 120 tysięcy. Podpisałem papiery, choćby nie czytając dobrze warunków. Bo przecież mieliśmy być razem. Na dobre i na złe.

Przez miesiące przygotowań nie spałem po nocach — praca, umowy z zespołem, fotograf, sala, dekoracje. Magda zajmowała się szczegółami — kwiaty, menu, sukienka. Była w swoim żywiole. A ja… byłem szczęśliwy, iż ją mam.

Dzień ślubu miał być najpiękniejszym w naszym życiu. Sala gotowa, goście w drodze, orkiestra stroiła instrumenty. Stałem pod kościołem w garniturze, spocony ze stresu, ale dumny. Trzymałem w ręku obrączki i czekałem. Miała przyjechać o trzynastej.

Trzynasta minęła. Trzynasta piętnaście. Trzynasta trzydzieści. Zadzwoniłem.

Nie odebrała.

Najpierw myślałem, iż coś się stało. Może wypadek, może zasłabła. Ale potem ktoś z gości podszedł do mnie z telefonem i pokazał zdjęcie.

Magda. Z walizką. Na dworcu.

Wyjechała. Zabrała część rzeczy z mieszkania i zniknęła. Bez słowa. Bez pożegnania. Bez choćby jednego zdania wyjaśnienia.

Pamiętam, jak ksiądz zapytał, czy chcę przełożyć ceremonię. Nie potrafiłem odpowiedzieć. Stałem w pustym kościele, z obrączkami w dłoni, a w głowie miałem tylko jedno pytanie:

Dlaczego?

Goście rozeszli się. Sala została opłacona. Kwiaty zwiędły. Tort, którego choćby nie spróbowałem, trafił do śmietnika. A ja… zostałem z kredytem, którego spłacam do dziś.

Wieczorem wróciłem do mieszkania. Na stole leżał list. Krótki.

„Nie jestem gotowa. Wybacz.”

Tyle zostało po miłości, którą myślałem, iż przetrwa wszystko. List i dług na kilkadziesiąt tysięcy.

Minęły dwa lata. Nikt o niej nic nie słyszał. Podobno mieszka za granicą, podobno z kimś innym. Nie wiem. Nie chcę wiedzieć.

Ale czasem, gdy mijam kościół, w którym miało być nasze „tak”, czuję ten sam ucisk w klatce.
Nie z tęsknoty. Z żalu do siebie, iż dałem się kupić marzeniom, które nigdy nie były moje.

Bo miłość można przegrać. Ale głupota — ta boli najdłużej.

Idź do oryginalnego materiału