Nie tą, co wyjeżdża, buntuje się, żyje po swojemu. Tą, co zostaje. Co odbiera telefon o każdej porze, co gotuje, sprząta, robi zakupy, znosi humory i narzekania. Matka mawiała, iż mam „złote serce”. Teraz wiem, iż dla niej to znaczyło tylko jedno — iż można po mnie deptać, a ja i tak się nie odezwę.
Kiedy tata zmarł, miałam dwadzieścia pięć lat. Byłam świeżo po studiach, miałam plany — chciałam wyjechać, uczyć się języka, może założyć coś swojego. Ale wtedy matka powiedziała:
— Nie zostawisz mnie samej, prawda?
I nie zostawiłam. Bo jak zostawić matkę? Zostałam, choć każdy dzień w jej domu stawał się dla mnie coraz ciaśniejszy.
Na początku było dobrze. Gotowałam, sprzątałam, dbałam, żeby nie musiała się niczym martwić. Z czasem zaczęła wymagać coraz więcej.
Najpierw drobiazgi:
— Skocz do sklepu, bo mnie nogi bolą.
Potem już bez końca:
— Zrób obiad.
— Wyprasuj firanki.
— Pomaluj płot.
— Zadzwoń do lekarza.
A kiedy raz się spóźniłam, bo miałam spotkanie w pracy, usłyszałam:
— Na matkę już nie masz czasu, ale na obcych tak, tak?
Nie byłam córką, byłam służącą. Z czasem choćby „dziękuję” zniknęło z jej ust. Zostały tylko pretensje.
Zrezygnowałam z wyjazdów, związków, marzeń. Wszystko podporządkowałam jej. A ona zamiast wdzięczności — karmiła mnie wyrzutami. Że robię coś źle, iż za mało, iż mogłabym bardziej się postarać. Że „jakby nie ona”, to bym nic w życiu nie osiągnęła.
Kiedyś myślałam, iż tak wygląda miłość. Że matka ma prawo wymagać, a córka ma obowiązek dawać. Ale przyszedł dzień, kiedy coś we mnie pękło.
To był zwykły wtorek. Wracałam zmęczona z pracy, a ona czekała w kuchni. Z rękami założonymi na piersiach i miną, jakby znów miała mi coś do zarzucenia.
— Woda w czajniku nieugotowana, zlew pełen naczyń. Jak ty sobie wyobrażasz, iż ja mam tu żyć? — powiedziała.
Nie odpowiedziałam. Wzięłam kurtkę, klucze i wyszłam. Nie mówiłam, dokąd. Nie było planu. Po prostu wyszłam.
Nie dzwoniłam cały dzień, cały tydzień, potem dwa. Myślałam, iż się odezwie. Że zapyta, gdzie jestem, iż może powie: „wróć, córko”. Ale nie zadzwoniła ani razu. Za to po miesiącu posłała przez sąsiadkę wiadomość:
— Powiedz jej, iż już nie musi przychodzić. Sama sobie poradzę.
Nie przyszłam. Pierwszy raz w życiu posłuchałam siebie, a nie jej. I wiesz co? Nagle zaczęłam oddychać.
Po roku spotkałyśmy się przypadkiem — w sklepie. Patrzyła na mnie długo, jakby nie wierzyła, iż to ja. Powiedziałam tylko:
— Widzisz, mamo? Poradziłaś sobie.
A potem odwróciłam się i odeszłam.
To była moja nauczka dla niej. Nie krzyk, nie zemsta, tylko cisza. Bo cisza potrafi być głośniejsza niż tysiąc słów.
Dziś mieszkam sama. Czasem myślę o niej — o tym, jak siedzi przy stole, może przez cały czas czeka, aż ktoś ugotuje zupę. Nie wiem, czy mnie nienawidzi, czy tęskni. Ale wiem jedno — pierwszy raz w życiu nie jestem czyjąś służącą.
Jestem sobą.