On był moim pierwszym i jedynym. Budowaliśmy wszystko od zera – wspólne mieszkanie, dzieci, kredyty, życie. Przez czterdzieści lat mówiłam „my”, choćby wtedy, gdy chodziło tylko o mnie. Myślałam, iż to właśnie miłość: kompromisy, lojalność, obecność – choćby w ciszy.
Nie był romantykiem. Ale wracał na czas, naprawiał, dźwigał siatki. Myślałam, iż to wystarczy. Że w chorobie też będzie – jak obiecał.
Ale kiedy zachorowałam, wszystko się rozsypało.
Zaczęło się niewinnie – osłabienie, drżenie rąk, niepewny chód. Diagnoza: Parkinson. Świat się zatrzymał. Bałam się, iż będę ciężarem. Bałam się, iż już nigdy nie będę „ja”, tylko „ta chora”.
Pewnego dnia poprosiłam go, żeby pojechał ze mną do neurologa. Spojrzał na mnie znad gazety i powiedział:
– Nie po to się żeniłem, żeby się tobą opiekować. Ja mam swoje życie.
Zamarłam. Myślałam, iż żartuje. Że coś mu się wyrwało. Ale mówił dalej:
– Przecież ty już jesteś tylko chora. Ja nie zamierzam się użerać z pampersami. Szukaj jakiegoś domu opieki. Dzieci pomogą.
W jednej chwili przestałam być żoną. Stałam się problemem do rozwiązania.
Kilka dni później zadzwoniłam do córki.
– Marto, czy mogłabyś przyjechać? Muszę pogadać.
Przyjechała jeszcze tego samego dnia. Opowiedziałam jej wszystko. Bez łez, bez dramatów. Ale ona płakała. Siedziała przy stole i nie mogła uwierzyć, iż jej ojciec powiedział coś takiego.
Następnego dnia pojawił się też syn z żoną. Gdy skończyłam mówić, jego twarz była czerwona od gniewu.
– jeżeli nie chce się tobą zająć, to my się zajmiemy. Ale nie pozwolimy mu cię upokarzać.
Wtedy po raz pierwszy od tygodni odetchnęłam.
Wieczorem siedzieliśmy przy herbacie. Marta notowała nazwiska lekarzy, syn dzwonił do znajomego prawnika. A ja czułam… wdzięczność. Że jeszcze nie wszystko stracone. Że może nie jestem sama.
Kilka dni później mój mąż przyszedł bez zapowiedzi.
– I co, nagadałaś dzieciakom, żeby się mnie czepiali? – rzucił od progu.
Nie odpowiedziałam. Zamknęłam drzwi. Bez słowa. Bez łez.
Może Parkinson zabierze mi sprawność. Może ciało nie da mi już tyle, co kiedyś. Ale przynajmniej wiem, iż nie muszę już nosić ciężaru, który i tak nie był mój. Nie muszę nikomu udowadniać, iż zasługuję na miłość.
Bo po czterdziestu latach zasługuję na coś więcej niż bycie ciężarem.
Zasługuję na spokój.
I teraz go mam.