Z czystym sercem wpuściłam ich do domu, a oni zniknęli z moim dobytkiem: jak seniorka padła ofiarą oszustów mieszkaniowych

polregion.pl 1 tydzień temu

Są rzeczy, które choćby człowiekowi z życiowym doświadczeniem nie mieszczą się w głowie. Dlaczego jedni z wiekiem stają się mądrzejsi, a inni bezczelniejsi? Dlaczego dobroć w niektórych budzi nie wdzięczność, ale chęć wykorzystania? To nie jest wymyślona historia, ale gorzka prawda. Opowieść o mojej sąsiadce z działki, Zofii Nowak. Kobiecie w podeszłym wieku, o dobrym sercu, ale, jak się okazało, nazbyt ufnej.

Mieszka sama w domku na obrzeżach Lublina. Dom nie nowy, ale przytulny, zadbany. Obok stoi niewielka, dwupiętrowa przybudówka, którą kiedyś wynajmowała. Przed pandemią miewała stałych lokatorów: studentów, pracowników fizycznych, ludzi szukających tymczasowego schronienia. Ostatnio jednak często stała pusta, czasem ktoś się wprowadzał na miesiąc czy dwa.

Pewnego dnia dzwoni do mnie, w głosie czuć radość:

— Ewa, nie przysyłaj nikogo, już znalazłam lokatorów! Młode małżeństwo, tacy uprzejmi, przyjechali z okolicy. Mówią, iż przenieśli się do miasta, szukają pracy, mają kilka – ani pieniędzy, ani jedzenia, ale obiecują, iż gdy się urządzą, wszystko spłacą.

Zmarszczyłam brwi. Coś w tej opowieści mnie zaniepokoiło, ale nie chciałam się wtrącać. Machnęłam ręką i odpuściłam. Jednak tydzień później Zofia zadzwoniła ponownie – tym razem zalana łzami.

Jak się okazało, „poleciła” ich sąsiadka z ulicy – rzekomo przyzwoici ludzie szukający dachu nad głową. Przyjechali z małymi plecakami, tłumacząc, iż resztę przywiezie brat ze wsi. Tymczasem nie mieli nic: ani jedzenia, ani pościeli, choćby kubka. Zofia się nad nimi zlitowała. Wpuściła. Dała im wszystko, co było potrzebne: koce, talerze, garnki, a choćby trzy słoiki gulaszu z półki – „na początek”.

Obiecali, iż za tydzień przyjedzie brat z rzeczami i pieniędzmi, a oni już prawie mają pracę – ona w sklepie spożywczym, on na budowie. Brzmiało to zbyt dobrze, by było prawdziwe.

Po kilku dniach „żona” oznajmiła, iż zaczyna staż w sklepie i już niedługo dostanie pierwszą wypłatę. „Mąż” zaś wyjechał „do rodziny” po resztę rzeczy.

Minął tydzień. Ani śladu po nich. Telefony milczały. Zofia początkowo się martwiła, dzwoniła bez przerwy – może coś się stało? Dopiero trzeciego dnia dotarła do niej gorzka prawda: została oszukana. Wykorzystali ją.

Przez tydzień mieszkali w jej przybudówce, jedli jej jedzenie, korzystali z jej rzeczy, grzali się jej prądem – i zniknęli. To był przemyślany, wypracowany schemat. Szukali samotnych starszych osób, liczyli na ich litość i w krótkim czasie wyciągali, co się da – zupełnie za darmo.

Najbardziej Zofię bolało nie to, co stracila, ale to, iż dała się nabrać. Że w wieku siedemdziesięciu pięciu lat wciąż nie potrafi odróżnić szczerości od kłamstwa. Uderzono w nią tam, gdzie najboleśniej – w jej wiarę w ludzi. Naprawdę myślała, iż pomaga, iż robi coś dobrego, a w zamian dostała ciszę i puste garnki.

I teraz powiedzcie mi: czy to tylko „źli wynajmujący” marzą, by zdzierać z lokatorów ostatnie złotówki? Czy może istnieje też druga strona – ci, którzy od początku przychodzą z zamiarem oszustwa? Ktoś, kto celowo szuka starszych, samotnych, miękkich, dobrych – i bez skrupułów wykorzystuje ich słabość.

Historia Zofii Nowak to przestroga. Dla nas wszystkich. Że dobroć nie powinna być ślepa. Że zaufanie to nie naiwność. I iż choćby najłagodniejsze serce musi umieć powiedzieć „nie”. Zwłaszcza tym, którzy przychodzą z pustymi rękami i słodkimi słówkami.

Idź do oryginalnego materiału