To wydarzyło się w zwykłym supermarkecie w Warszawie. Ludzie pędzili po swoje sprawy, wózki skrzypiały, a powietrze wypełniał gwar rozmów. Pośród tego codziennego zamieszania jedna scena szczególnie przykuła uwagę starszej kobiety stojącej przy półce z nabiałem.
Zauważyła niskiego starszego pana z siwymi skroniami i zmęczonym, ale łagodnym spojrzeniem. Powoli pchał wózek, podczas gdy obok niego rozgrywał się mały kataklizm — jego wnuczek, może czteroletni, urządzał prawdziwe przedstawienie.
Chłopiec, jakby znalazł się w raju słodyczy, sięgał po wszystko naraz. Czekoladki, ciasteczka, kolorowe jogurty, chipsy — jego oczy biegały po półkach, a rączki chwytały, co popadnie. Krzyczał, tupał, rzucił choćby paczkę płatków na podłogę, patrząc na dziadka z wyrzutem, jakby to on był winny okrucieństwa świata.
Ale dziadek… pozostawał niewzruszony. Ani śladu irytacji, ani słowa nagany. Tylko cichy, niemal szeptany głos:
— Cierpliwości, Tymon. Już prawie skończymy. Świetnie sobie radzisz. Jeszcze tylko chwila.
Chłopiec nie odpuszczał. Jakby stracił hamulce — wyrywał produkty z półek, rzucał nimi, piszczał. Kilku klientów obrzucało ich karcącym spojrzeniem, ktoś przewracał oczami, inni odsuwali się dalej.
A staruszek… wciąż spokojny.
— Wytrzymaj, Tymon. Już prawie przy kasie. Jeszcze trochę — i do domu — mówił cicho, jakby hipnotyzował zarówno dziecko, jak i siebie.
Przy kasie histeria sięgnęła zenitu — chłopiec cisnął kasjerce w twarz torebkę ptysiów. Wszyscy zastygli.
— Spokojnie, Tymon, spokojnie… — powtórzył dziadek, podnosząc słodycze z podłogi. — Weź wdech… wydech… dasz radę, mój przyjacielu.
Starsza kobieta, która obserwowała tę scenę od początku, nie wytrzymała. Była pod wrażeniem zimnej krwi i ciepła, z jakim mężczyzna znosił ten stres.
Gdy staruszek wyszedł na parking i zaczął wkładać torby do bagażnika swojego Malucha, podeszła.
— Przepraszam — zaczęła — musiałam się odezwać. Zachwycił mnie pan swoją cierpliwością. Ja bym już dawno straciła nerwy. To niesamowite! Chciałabym mieć choć połowę pana siły ducha. Pana wnuk, Tymon, ma szczęście.
Mężczyzna roześmiał się głośno.
— Och, dziękuję, moja droga — odparł — ale chyba się pani pomyliła. To ja jestem Tymon. A ten huragan — to Mikołaj.
Kobieta zamrugała zdezorientowana, aż w końcu i ona się rozśmiała.
I wtedy zrozumiała: przez całą drogę po sklepie ten dziadek nie uspokajał wnuka — uspokajał siebie. Powtarzał sobie, by nie wybuchnąć, nie podnieść głosu, nie stracić panowania. Nie mówił imienia dziecka — mówił swoje. Przypominał sobie, iż jest dorosły, iż musi wytrwać.
I to była prawdziwa miłość. Nie tylko do wnuka, ale i do siebie. Bo w życiu każdy z nas czasem potrzebuje kogoś, kto powie: „Dasz radę. Świetnie idzie. Już prawie koniec”. choćby jeżeli tym kimś… jesteś ty sam.