Tak się złożyło, iż na starość zostałam zupełnie sama. Nie z własnej woli, nie przez złość losu – ale dlatego, iż moja synowa, ta, której kiedyś otworzyłam drzwi swojego domu, wyrzuciła mnie jak stary, niepotrzebny grat. Teraz mieszkam w pochylonym, nieremontowanym domu w zapadłej wsi. Bez wodociągu, z piecem, który trzeba palić każdego ranka, z wychodkiem i wiadrami wody ze studni. Wszystko, co miałam, należy teraz do niej.
Nazywam się Wanda Nowak. Pochodzę z Rzeszowa. Mój syn, Marek, ma trzydzieści dwa lata. Ożenił się pięć lat temu. Ożenił się, jak mi się wtedy wydawało, oślepiony. Przyprowadził do naszego domu jakąś Kasię – dziewczynę z południa, bez mieszkania, bez zawodu, bez wstydu i sumienia. Syn był nią oczarowany, a ja od pierwszej chwili czułam niepokój. Ale milczałam. Miałam nadzieję, iż to minie.
Po ślubie zamieszkaliśmy we troje w moim dwupokojowym mieszkaniu. Oddałam im większy pokój, a sama przeniosłam się do maleńkiej sypialni, gdzie choćby obrócić się nie było jak. Minęło ledwie kilka miesięcy, gdy Kasia oznajmiła, iż jest w ciąży. Termin był już spory. Ale cóż za pech – Marek poznał ją dopiero miesiąc przed rzekomym poczęciem. Policzyłam. Nic się nie zgadza.
– Urodziłam przed terminem – oświadczyła.
– Przed terminem? Z normalną wagą, bez komplikacji i bez śladu wcześniactwa?
Milczałam. Syn uwierzył. A ja – nie. Już wtedy czułam, iż to nie jego dziecko. Ale co udowodnisz, gdy syn jest zaślepiony?
Na początku jeszcze udawała gospodynię – myła podłogi, gotowała. Potem przestała. Cały dom ciągnęłam ja sama. A potem zaczęło się to, co zniszczyło wszystko. Kasia zażądała, żebym przelewała jej swoją emeryturę „na wspólny budżet”. Bez wstydu, bez owijania w bawełnę. Wprost, prosto w oczy.
– A jaki jest twój wkład, Kasiu? – spytałam. – Ani dnia nie pracowałaś, ani przed ślubem, ani po!
Marek stanął w jej obronie. Żądał, żebym tłumaczyła się za każdą złotówkę wydaną na siebie. Widać było, iż Kasia solidnie go obrobiła. Wiedziała o wszystkich dodatkach, emeryturach, zasiłkach. Wszystko miała na oku. Nie mogłam choćby kupić sobie leków, nie wysłuchawszy kazania.
W pewnym momencie moja cierpliwość pękła. Kupiłam sobie lodówkę i postawiłam ją w swoim pokoju. Przestałam dokładać się do jedzenia, przestałam płacić za wszystkich, rozdzieliłam rachunki. Nie byłam obowiązana karmić tę leniwą i jej dziecko. Nie byłam – i koniec.
Wtedy Kasia zrozumiała, iż tak łatwo mnie nie przegoni. Pewnego dnia, gdy mnie nie było, przeszukała moje dokumenty. Znalazła papiery na mieszkanie. A tam – haczyk: po rozwodzie z ojcem Marka wykupiłam jego udział, ale wszystko przepisałam na syna. Wtedy myślałam – niech będzie jego, przecież mam tylko jego…
Kasia była zachwycona. Groziła:
– Wynoś się stąd! Nie masz tu żadnych praw! Piśniesz Markowi – rozwiodę się i wezmę połowę mieszkania. Wtedy i ty, i on wylądujecie na bruku!
Co mogłam odpowiedzieć? Rozumiałam, iż syn jest między młotem a kowadłem. Nie chciałam go rozrywać. Spakowałam rzeczy i wyjechałam do starego rodzinnego domu na wsi. Kiedyś kupiliśmy go z byłym mężem, ale nigdy nie zdążyliśmy go doprowadzić do porządku. I teraz żyję w tym zapomnianym kącie świata, gdzie zimą jest mroźno, a latem samotny dym z komina przypomina, iż jeszcze jestem.
Markowi powiedziałam, iż chcę spokoju, ciszy, natury. Nic nie podejrzewał. A Kasia tylko się ucieszyła – jedno usta mniej. Teraz rzadko widuję syna. Przyjeżdżał kilka razy w pierwszym roku, teraz – ani widu, ani słychu. I wiem – ona mu nie pozwoli. Nie dopuści.
Żałuję tylko jednego – iż kiedyś nie przepisałam mieszkania na siebie. Że uwierzyłam w miłość syna, w uczciwość synowej. A teraz jestem sama – bez dachu nad głową, bez rodziny, bez nadziei. Starość, która miała być w cieple, stała się walką o przetrwanie.
Tak jedna kobieta – obca, ale wrośnięta w dom – zabrała mi wszystko. Mieszkanie. Syna. Godność. I teraz co noc modlę się, żeby Marek się ocknął. Żeby zrozumiał, kogo wybrał. Ale boję się – iż będzie za późno…