Wyrzucona z domu, znalazła się w miejscu dla seniorów

twojacena.pl 1 miesiąc temu

Halina Stanisławówna kochała w życiu dwie rzeczy: siebie – bezwarunkowo, i swojego syna Piotrusia – z fanatycznym, niemal religijnym oddaniem. Piotruś nie był zwykłym synem. Był Słońcem, wokół którego krążył jej mały, wypielęgnowany świat. Od pieluch dostawał wszystko, co najlepsze: zabawki, które dzieci sąsiadów widziały tylko w witrynach sklepowych, ubrania „jak dla księcia” i różne smakołyki.

Piotrusia zapisywano na wszystkie możliwe zajęcia: od tańca towarzyskiego („Dla postawy, Piotrusiu!”) po karate („Żeby umiał sobie poradzić!”). Trzeba mu oddać sprawiedliwość – wykazywał się godną podziwu regularnością: nigdzie nie zostawał dłużej niż miesiąc. Uczyć się było nudno, ćwiczyć – nie do pomyślenia. O wiele fajniej było ganiać gołębie na podworku, malować wąsy na plakatach i straszyć kotkę Mruczkę, która pewnego dnia zostawiła mu pamiątkowe zadrapania na nowych dżinsach. Halina Stanisławówna tylko wzdychała: „No cóż, charakter!”

Piotruś wyrósł. Wyciągnął się w niezdarę z wiecznie niewyspanymi oczami i rękami, które nie znały, co to odciski. I wtedy przed Haliną Stanisławówną stanęło nowe święte zadanie: ochronić Słońce przed zakusami. Przed dziewczynami. Zwłaszcza tymi „niegodnymi”. W jej prywatnej tabeli „godności” liczyły się: mieszkanie (najlepiej osobne, w centrum), samochód (importowany, nie starszy niż trzy lata) i rodzice (koniecznie zamożni, z pozycją). Piotr, przyzwyczajony, iż mama wie lepiej, posłusznie odprawiał je jedną po drugiej. „No jak możesz, Piotrek, przecież jej ojciec to zwykły inżynier!” albo „Wyobraź sobie, ona jeździ tramwajem! To nie twój poziom”. Stałej dziewczyny nie było. Wszystkie były „nie takie”.

Aż pewnego dnia w Domu Kultury, do którego Piotra zawiało w poszukiwaniu darmowego koncertu (a nuż częstują?), zderzył się czołem z Jadzią. Jadzia niosła stos książek, które się rozsypały. Piotr, poruszony rzadkim odruchem, pomógł jej je zebrać. Spojrzał w jej duże, szare jak deszczowa chmura oczy. I… coś kliknęło. Jadzia pracowała w bibliotece. Mieszkała w skromnym mieszkanku na obrzeżach, które odziedziczyła po babci. Samochodu nie miała. Rodzice – nauczyciele z prowincji. Według wszystkich kryteriów Haliny Stanisławówny – katastrofa. Ale Jadzia była cicha, uśmiechnięta, pachniała książkami i wanilią. Piotr, pierwszy raz w życiu, nie posłuchał mamy. Przyprowadził Jadzię do domu.

Halina Stanisławówna przywitała przyszłą synową jak generał szpiega. Obejrzała ją od stóp do głów. Podała zimną herbatę. Pytania brzmiały jak przesłuchanie:

„Mieszkanie masz? Aha, kawalerka… Na obrzeżach… Rodzice? Nauczyciele? Ciekawe… A samochód prowadzić umiesz? Nie? Szkoda”.

Jadzia czerwieniła się, gniotła serwetkę, odpowiadała cicho i szczerze. Piotr jadł ciasto mamy i patrzył przez okno. W duszy Haliny Stanisławówny szalała burza oburzenia. „Ta szara mysz?! Dla mojego księcia?! Nigdy!”

Ale Piotr się uparł. Pierwszy raz. Może jedyny w życiu. I Halina Stanisławówna, z ciężkim sercem, dała „zielone światło”. Nie dlatego, iż się pogodziła. Czekała. Jak pająk.

Ślub był skromny. Jadzia wprowadziła się do mieszkania Haliny Stanisławówny (gdzie indziej?). I zaczęło się. To, co w kuchni teściowej nazywało się „przyzwyczajaniem”, a w rzeczywistości było metodycznym niszczeniem.

„Jadziu, zupa dziś… jakaś bez smaku. Nie to, co ja gotuję. Piotruś uwielbia mój barszcz, a to – woda wodą”.

„Ojej, kurz na komodzie! Piotruś jest alergikiem, wiesz? Trzeba wycierać codziennie!” (Jadzia wycierała rano i wieczorem).

„Piotrusiu, popatrz, jak Jadzia twoją koszulę wyprasowała! Fałdę zostawiła! Nie pójdziesz tak do pracy? Zdejmij, ja poprawię”.

Jadzia znosiła to cierpliwie. Kochała Piotra. Miała nadzieję, iż ją obroni. Ale Piotr przywykł, iż mama zawsze ma rację. Milczał. Czasem burknął: „No, Jadziu, staraj się. Mama chce dobrze”.

Halina Stanisławówna atakowała coraz bardziej wyrafinowanie:

„Wiesz, Piotrusiu, Jadzia dziś w sklepie była… Taką tanią kiełbasę kupiła! Oszczędza na tobie?”

„Ojej, Jadziu, w tej bluzce wyglądasz… jak w worku. Nie pasuje ci. Piotrusiu, powiedz jej, żeby tego nie nosiła”. (Bluzka była nowa, kupiona za własne pieniądze Jadzi).

Jadzia płakała w poduszkę. Piotr irytował się: „Przestań jęczeć! Mama chce dobrze! Przyzwyczaj się!”

Pewnego dnia, gdy wróciła z pracy (Jadzia dorabiała w wieczorowym liceum), zastała taki widok: Halina Stanisławówna wylewała zupę, którą Jadzia ugotowała.

„Ojej, Jadziu! Przepraszam! Niechcący… Wydało mi się, iż kwaśna. Nic nie szkodzi, Piotrusiu, zrobię ci jajecznicę! Moja jajecznica to najlepsza!”

Jadzia spojrzała na Piotra. Wzruszył ramionami: „No cóż, mama niechcący. Nie becz”.

To była ostatnia kropla. Nie płacz, ale cichy jęk wyrwał się z piersi Jadzi: „Piotrze, ja tak dłużej nie wytrzymam…”

„No i co?” – obojętnie zapytał, przyglądając się paznokciowi.

Miesiąc później podali na rozwód. Jadzia wyszła cicho, zabierając walizkę z rzeczami i złamane serce. Halina Stanisławówna triumfowała: „No widzisz, synku, pozbyliśmy się balastu! Teraz znajdziemy ci prawdziwą!”

I Piotr znalazł. A raczej znalazła go Zofia. Jaskrawa jak ara, głośna, z bezczelnym błyskiem w oku. Córka właściciela sieci warsztatów samochodowych. Z mieszkaniem, samochodem i rodzicami, przed którymi choćby Halina Stanisławówna instynktownie się skurczyła. Zofia nie czekała na zaproszenie. Wdarła się w ich życie jak huragan, na obcasach i w oparach drogich perfum.

Pierwsza kolacja stała się polem bitwy.

Halina Stanisławówna (słodkim głosikiem): „Zosiu, zupka twoja… ostra. Piotruś nie lubi ostroZofia wybuchnęła śmiechem: „Dobrze, iż przynajmniej coś w tym domu ma smak!” i wrzuciła do zupy jeszcze więcej pieprzu, podczas gdy Halina Stanisławówna patrzyła na nią z bezsilną wściekłością, zdając sobie sprawę, iż to już nie jej królestwo, a Piotr tylko bezwiednie kiwał głową, zachwycony energią swojej nowej żony.

Idź do oryginalnego materiału