Wyrzuciła cichą synową i wylądowała w domu spokojnej starości

twojacena.pl 1 tydzień temu

*Dziennik osobisty*

Helena Stanisławska kochała w życiu tylko dwie rzeczy: siebie — bezwarunkowo, i swojego syna Dominika — z fanatyczną, niemal religijną oddnością. Dominik nie był zwykłym synem. Był Słońcem, wokół którego krążył jej mały, wypielęgnowany świat. Od kołyski dostawał wszystko, co najlepsze: zabawki, o których sąsiedzkie dzieci tylko marzyły, ubrania „jak dla księcia” i najdroższe smakołyki.

Posyłano go na wszystkie możliwe zajęcia: od tańca towarzyskiego („Dla postawy, Dominusiu!”) po karate („Żeby umiał się postawić!”). Dominik, trzeba mu oddać sprawiedliwość, był niezwykle konsekwentny: nigdzie nie zostawał dłużej niż miesiąc. Uczenie się było nudne, ćwiczenia — nie do pomyślenia. Znacznie przyjemniej było ganiać gołębie na podwórku, malować wąsy na plakatach i straszyć kotkę Mruczkę, która pewnego dnia podarowała mu pamiątkowe zadrapania na nowych dżinsach. Helena tylko wzdychała: „No cóż, taki już charakter!”

Dominik wyrósł. Stał się ociężałym mężczyzną z wiecznie śpiącymi oczami i dłońmi, które nie znały odcisków. Wtedy przed Heleną stanęło nowe święte zadanie: ochronić Słońce przed zakusami. Przed kobietami. Zwłaszcza tymi „niegodnymi”. Jej osobista lista wymagań obejmowała: mieszkanie (najlepiej w centrum Warszawy), samochód (importowany, nie starszy niż trzy lata) i rodziców (koniecznie zamożnych, z pozycją). Dominik, przyzwyczajony, iż mama wie najlepiej, posłusznie odganiał jedną za drugą. „No co ty, Domciu, jej ojciec to tylko zwykły inżynier!” albo „Wyobraź sobie, jeździ tramwajem! To nie twój poziom.” Stałej dziewczyny nie było. Wszystkie były „nie tą”.

Aż pewnego dnia w Domu Kultury, gdzie Dominik wpadł w poszukiwaniu darmowego koncertu (a nuż częstują?), zderzył się czołem z Kasią. Kasia niosła stos książek, które się rozsypały. Dominik, poruszony rzadkim odruchem, pomógł je zebrać. Spojrzał w jej duże, szare jak deszczowe chmury oczy. I… coś kliknęło. Kasia pracowała w bibliotece. Mieszkała w skromnym mieszkaniu na Pradze, które odziedziczyła po babci. Samochodu nie miała. Rodzice — nauczyciele z małego miasteczka. Według kryteriów Heleny — klęska. Ale Kasia była cicha, uśmiechnięta, pachniała książkami i wanilią. Dominik po raz pierwszy w życiu nie posłuchał mamy. Zaprowadził Kasię do domu.

Helena przyjęła synową jak generał szpiega. Oględziny od stóp do głów. Zimna herbata. Pytania jak przesłuchanie:

„Mieszkanie masz? Aha, jedna izba… Na Pradze… Rodzice? Nauczyciele? Ciekawe… A samochód prowadzić umiesz? Nie? Szkoda.”

Kasia rumieniła się, miętosiła serwetkę, odpowiadała cicho i szczerze. Dominik jadł mamine ciasto i patrzył przez okno. W Helenie wrzało oburzenie. „Ta szara mysz?! Dla mojego księcia?! Nigdy!”

Ale Dominik się uparł. Pierwszy raz. Może jedyny w życiu. I Helena, z bólem serca, udzieliła „zgody”. Nie dlatego, iż się pogodziła. Czekała. Jak pająk.

Wesele było skromne. Kasia wprowadziła się do mieszkania Heleny (gdzie indziej?). I zaczęło się. To, co teściowa nazywała „przyzwyczajaniem”, a w rzeczywistości było systematycznym niszczeniem.

„Kasiu, zupa dziś… jakaś bez smaku. Nie to, co ja gotuję. Mój Dominusiu lubi bogaty barszcz, a to — woda.”

„Ojej, kurz na szafce! Dominik ma alergię, wiesz? Trzeba wycierać codziennie!” (Kasia sprzątała rano i wieczorem).

„Dominusiu, popatrz, jak Kasia twoją koszulę wyprasowała! Zmarszczka! Tak nie pójdziesz do pracy, prawda? Zdejmij, ja poprawię.”

Kasia znosiła to cierpliwie. Kochała Dominika. Wierzyła, iż ją obroni. Ale Dominik był przyzwyczajony, iż mama ma zawsze rację. Milczał. Czasem burknął: „No, Kasiu, postaraj się. Mama chce tylko dobrze.”

Helena atakowała coraz przebieglej:

„Wiesz, Dominusiu, Kasia dziś w sklepie była… Taką tanią kiełbasę kupiła! To oszczędza na tobie?”

„Ojej, Kasiu, w tej bluzce… wyglądasz jak w worku. Nie pasuje ci. Dominusiu, powiedz jej, żeby tego nie nosiła.” (Bluzka była nowa, kupiona za własne pieniądze).

Kasia płakała w poduszkę. Dominik irytował się: „Przestań marudzić! Mama chce dobrze! Przyzwyczaj się!”

Pewnego dnia, wróciwszy z pracy (Kasia dorabiała w wieczorowym liceum), zastała scenę: Helena wylewała jej zupę.

„Ojej, Kasiu! Przepraszam! Niechcący… Wydało mi się, iż kwaśna. No nic, Dominusiu, zrobię jajecznicę! Nic lepszego od mojej jajecznicy nie ma!”

Kasia spojrzała na Dominika. Wzruszył ramionami: „No cóż, mama niechcący. Nie becz.”

To była ostatnia kropla. Nie płacz, ale cichy jęk wyrwał się z piersi Kasi: „Dominik, ja tak dłużej nie mogę…”

„No i co?” — zapytał obojętnie, przyglądając się paznokciowi.

Miesiąc później wzięli rozwód. Kasia wyszła cicho, niosąc walizkę z rzeczami i złamane serce. Helena triumfowała: „No widzisz, synku, pozbyliśmy się balastu! Teraz znajdziemy ci prawdziwą kobietę!”

I Dominik znalazł. A adekwatnie — znalazła go Zofia. Krzykliwa jak papuga, pewna siebie, z hardym błyskiem w oku. Córka właściciela sieci warsztatów samochodowych. Z mieszkaniem, samochodem i rodzicami, przed którymi choćby Helena się chowała. Zofia nie czekała na zaproszenie. Wparowała do ich życia jak huragan, w szpilkach i z zapachem drogich perfum.

Pierwsza wspólna kolacja stała się polem bitwy.

Helena (słodkim głosikiem): „Zosiu, zupa twoja… ostra. Mój Dominusiu nie lubi ostrych.”

Zofia (z pełnymi ustami): „A ja lubię! Dominik, spróbuj, palce lizać! Jak ci nie smakuje — nie jedz. Mamusia, wy po prostu lubicie się czepiać?”

Dominik zastygł z łyżką w powietrzu. Mamusia?

„Zosiu, kurz na szafce…”

„Tak, widzę! Dominik, kup odkurzacz robot! Taki jak u taty, super! Mamusia, wybaczcie, ja tu nie służę!”

„Zosiu, Dominikowi ta kosHelena teraz siedziała w domu opieki „Spokój” i wiedziała, iż gdyby to była Kasia, nigdy by jej tu nie zostawiła—ale Zofia nie miała w sobie ani odrobiny litości.

Idź do oryginalnego materiału