Trasa po Serbii chodziła nam już od jakiegoś czasu po głowie, ale, a to wiadomo co, a to niewygodne godziny lotów przeszkadzały w zaplanowaniu trasy. W tym roku udało się. Co prawda nie z do Belgradu, ale do Niszu, ale to miasto też było na mojej liście do zobaczenia. Tajemnicza wieża czaszek plus kilka super miejsc we wschodniej części Serbii…kupiliśmy bilety i czekaliśmy z niecierpliwością na termin wylotu. Serbia była dla nas krajem, po którym nie wiedzieliśmy czego tak naprawdę, możemy się spodziewać. Byliśmy co prawda kilka razy w Belgradzie, ale wiadomo, iż stolica to kompletnie inny świat. Niespodzianek faktycznie było trochę, stresu też, ale jednocześnie bezpiecznie, smacznie i jak się uda w przyszłym roku znowu ruszamy w Serbię. Już po przylocie był pierwszy zong. Serbia nie należy do UE, więc znając życie, gwałtownie wytoczyliśmy się z samolotu i ruszyliśmy do kontroli paszportowej. Zadowoleni, odebraliśmy gwałtownie obie walizki i czekaliśmy na wózek, a wózka jak nie było, tak nie było. Pan od bagażu zamknął śluzę, a nam mina zrzedła. Zaangażowany celnik w poszukiwania wózka, najpierw obiegł taśmę z bagażem, a następnie kazał nam iść do obsługi. Zaraz było pełno chętnych osób do pomocy i po chwili wózek się znalazł. Następny zong to kolor auta. To nie był dla nas problem. Byliśmy zadowoleni, iż dostaliśmy większe auto, niż to, które zamówiliśmy. To Freja chciała takie jak zwykle, czyli białe i chyba miała nosa…bo z autem potem wyszedł kolejny zong. Zadowoleni ruszyliśmy do naszego noclegu w Sokobanja – mieliśmy dwie trasy do wyboru. Wybraliśmy krótszą i tańszą. Czasami dobrze jest posłuchać Google Maps. Trasa w połowie okazała się być drogą z dziurami. Do tego z dziwnymi odchodami na odcinkach leśnych, które wyglądały na niedźwiedzie odchody. Jechaliśmy z duszą na ramieniu. Dojechaliśmy pod piękny blok, w którym mieliśmy mieszkać i ups. Nikogo nie ma w domu. Numer telefonu nie odpowiadał, ale na szczęście mieliśmy drugi numer, pod którym odezwała się zdziwiona właścicielka – a tu już dzisiaj przyjechaliście??? Okazało się, iż właścicielka mieszkania wynajmuje je dwa razy na miesiąc i pomyliły jej się dni. Na szczęście, bo już mieliśmy wizję powtórki z Dubrownika, czyli tysiąca rozmów z portalem noclegowym i czekaniem na nowy nocleg. Następnego dnia ruszyliśmy dalej na Wschód w kierunku miasta Zajecar. Przed miastem zwiedziliśmy niesamowite Felix Romuliana, czyli stanowisko archeologiczne, w którym kupiliśmy łączony bilet z wejściem do Muzeum Narodowego i Konak w Zajecar. Zachwyceni pozostałościami po pałacu cesarza Galeriusza ruszyliśmy do muzeum w Zajecar, nastawieni na oglądanie zabytków wykopanych w Felix Romuliana. Wszystko fajnie, tylko….ups drzwi zamknięte. Nikt nie odpowiadał na dzwonienie do drzwi. Zero ochrony i informacji. Postanowiliśmy najpierw pójść do konaku/rezydencji Radulbeja, w którym na pewno ktoś będzie wiedział, dlaczego Muzeum Narodowe jest zamknięte. Tam od wejścia zapytaliśmy pana, który lekko niezadowolony, iż przerwaliśmy mu grę w pasjansa, oświadczył nam, iż nie wie, dlaczego MN jest zamknięte. Meeting może mają? Zostało nam więc obejście konaku. Niestety po tym, jak wyszłam tylnymi drzwiami, żeby zobaczyć tył rezydencji i schody prowadzące na piętro budynku i wróciłam do środka, pan pilnujący gwałtownie zamknął drzwi wychodzące na zewnątrz i tyle było zwiedzania górnej części rezydencji. Muzeum Narodowe oczywiście przez cały czas pozostawało zamknięte. Także tyle się na zwiedzaliśmy zajecarskich muzeów. Zaraz za Zajecar mieliśmy kolejny nocleg, który okazał się być agroturystyką. Spaliśmy w wiosce, w której raczej nie widzi się turystów z innych państw. A wioska jak z filmów Kustoricy. Pobudka bladym świtem z wydzierającym się kogutem coś bezcennnego. Pełna starych budynków, aut, zwierząt i dzieci, które nas podglądały zza firanek. Genialny klimat! Za Zajecar odkryliśmy, iż kolejny raz auto w innym niż biały kolor okazało się pechowe. W jednej z opon zaczęło ubywać powietrza. Dopompowaliśmy i już do końca podróży jechaliśmy z duszą na ramieniu, uzupełniając dwa razy dziennie powietrze w oponie. A to jeszcze nie był koniec przygód z autem. Następny nocleg mieliśmy w Kladovo i spaliśmy u chłopaka, który świetnie mówił po polsku. Języka polskiego nauczyli go Polacy pracujący razem z nim w Szwajcarii. To był nocleg w starym jugosłowiańskim bloku. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć, jak taki blok wygląda od środka, jego mieszkańców i to jak potrafią zagospodarować każdą przestrzeń na klatce – dokładnie jak u nas w Polsce. Naszego wynajmującego podpytaliśmy również o sytuację z Kosovem. Byliśmy niestety bombardowani codziennymi telefonami o tym, jak w Serbii jest niebezpiecznie i iż zaraz wybuchnie wojna! Serb nas uspokoił, iż nie mamy się czego obawiać. Inna sprawa to też nie chciał za wiele mówić na ten temat i gwałtownie go zmienił. Siedzimy trochę w temacie Serbii, więc wiemy, o co chodzi i nie ciągnęliśmy tubylców za język, bo doskonale wiemy, iż to dla nich drażliwy temat. Kladovo za to na zawsze nam się zapisze w pamięci z powodu pewnego kelnera, który nas obsługiwał w restauracji. Po posiłkach w zwykłych fast foodach postanowiliśmy w końcu zaszaleć w stylu burżujskim. Znaleźliśmy restaurację, zamówiliśmy jedzenie u kelnera, który wyglądał jak z filmu „Zaklęte rewiry” i oddaliśmy się obżarstwu. To było najlepsze jedzenie, jakie jedliśmy podczas tej wyprawy. Na koniec zapytaliśmy o rachunek i możliwość płacenia kartą. Niezadowolony kelner burknął, iż można płacić kartą. Niestety w tym momencie Pan B. przypomniał sobie, iż nie mamy drobnych na napiwek. Postanowił wybrnąć w ten sposób, iż zapytał kelnera, czy może mu rozmienić 1000 dinarów. Kelner od razu się uśmiechnął pod wąsem i…chciał z 1000 oddać 500, na co asertywnie zareagował Pan B., wyjmując z rozłożonego portfela kelnera dodatkowy banknot. Kelner myślał, iż na nas nieźle zarobi. Z Kladovo ruszyliśmy piękną trasą nad Dunajem w kierunku twierdzy Golubac. Ta twierdza to było moje marzenie. Historyczne marzenie, bo podczas oblężenia Golubac przez Turków osmańskich zginął Zawisza Czarny z Grabowa. Co interesujące Zawiszy jest poświęcona cała wystawa na zamku Golubac, mowa o nim w prezentacji, która jest puszczana zwiedzającym i jest przedstawiony jako wielki bohater narodowy. Do twierdzy chciałabym wrócić, bo twierdza jest podzielona na kilka tras, z których tylko jedna dostępna jest z dzieckiem poniżej 18 roku życia. Do tego, żeby nie było za fajnie, w połowie zwiedzania zaczęła się ulewa. Na mury wchodziliśmy osobno i tak trafiło, iż ja schodziłam w deszczu, a potem przez prawie godzinę byliśmy uwięzieni w twierdzy. W Golubac spaliśmy w domu starszych ludzi. Bardzo sympatyczni ludzie, którzy poczęstowali nas kawą i ciastem i posadzili za stołem z całą rodziną. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć, jak naprawdę mieszkają Serbowie i spróbować ich domowych wypieków. Jedynym minusem tego noclegu było to, iż pomimo informacji o prywatnej łazience znajdowała się ona na korytarzu. Na piętrze był jeszcze jeden pokój pod wynajem i w momencie innych gości łazienka przestawała być prywatna. Za to mieliśmy balkon, a wieczorem kino pt. psie sprawy. Przypomniałam sobie od razu moje wakacje na wsi i spuszczanie na noc psów. Z Golubać pomknęliśmy w kierunku Jagodiny odbijając jeszcze na Smederevo, w którym znajduje się kolejna twierdza, która…brak słów, iż ludzie w tamtych czasach potrafili zbudować coś takiego. Ech Golubac poszedł na bok. Smederewo go pobiło. Jeszcze ostatni nocleg w Jagodina u przemiłego małżeństwa. A potem na koniec już Nis, który nas trochę rozczarował, bo same plomby socrealistyczne, mało zabytkowych budynków, mnóstwo bezpańskich psów, nachalnie żebrzące dzieci (to nie były serbskie dzieci), ale za to pyszne jedzenie i fajni ludzie. Na koniec weszliśmy, chociaż nie do końca mieliśmy na to ochotę do Muzeum Obozu Koncentracyjnego. Straszne wrażenie, pomimo tego, iż obóz malutki….będzie co opisywać. Na koniec, żeby nie było tak fajnie, adrenaliny dostarczyła nam wypożyczalnia samochodów. Umówiliśmy się na konkretną godzinę odbioru auta. Przyjeżdżamy, a tam zamknięte okienko. W pamięci mieliśmy niefajną sytuację z Macedonii, kiedy kazano nam zostawić auto, po czym ściągnięto nam kasę z karty, a na pytanie dlaczego usłyszeliśmy, iż auto było uszkodzone. Tu choćby nie było gdzie zostawić kluczyków. Na szczęście po prawie pół godziny pojawił się uśmiechnięty pan i ocenił auto, iż jest ok i mogliśmy udać się do odprawy. Na informację o uciekającym powietrzu z opony, wzruszył ramionami i oświadczył, iż oni o tym wiedzą, ale…auto niedługo zostanie wycofane z użytku wypożyczalni… I jeszcze na koniec…lotnisko w Niszu jest w przebudowie – tzn. jest rozbudowywane. Przed nami leciał Wiedeń i hala odlotów była zapełniona doszczętnie. Staliśmy stłoczeni jak sardynki w puszce. Gdyby coś się stało… A Serbia nas oczarowała i potwierdziła kulinarne wrażenia z Belgradu…serbskie jedzenie jest najlepsze! Wrócimy na pewno.