31 sierpnia 2025
Dziś znów przeglądam wspomnienia, które niczym stare fotografie przewijają się przed oczyma, a serce nie pozwala mi ich odłożyć na bok. Kiedy najemny samochód przyjechał po mój powrót ze szpitala, sąsiad od raz? nie, przyjaciel, który pomagał wnosić mnie do naszego domu w małej wsi pod Krakowem, stał przy drzwiach jak wierny strażnik. Wszystko będzie dobrze pocieszał mnie Bogdan, mój mąż po prostu żyj. Siedź, rozmawiaj ze mną, nie odchodź od mnie, moja gołębiczko! Jego słowa otuliły mnie jak ciepły koc w chłodne wieczory.
Mimo iż mam 35 lat, wciąż myślałam, iż miłość i szczęście przyjdą dopiero po czterdziestce. Los miał jednak własny plan. Spotkaliśmy się, gdy oboje mieliśmy już prawie czterdzieści. Bogdan był wdową od trzech lat, a ja nigdy nie była zamężna, choć już kiedyś urodziłam syna niech to będzie dla mnie swoisty znak, iż życie nie przestaje dawać. Młodość przyniosła mi romans z przystojnym, ciemnoskórym Oligiem, który obiecy obiecał małżeństwo, oczarował mnie. Zgodziłam się na jego słodkie obietnice, które okazały się puste; później dowiedziałam się, iż ten zalotnik z Warszawy już miał żonę. Jego prawdziwa małżonka przychodziła do mnie, by prosić, żebym nie niszczyła jego rodziny. Zdradzona i nieśmiała, poddałam się, ale postanowiłam zachować dziecko.
Tak więc urodziłam Eugeniusza, a on stał się dla mnie jedyną ostoją i pociechą. Dziecko rosło na moich oczach, było dobrze wychowane, pilnie się uczyło i po szkole poszło na Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie. Bogdan wciąż odwiedzał mnie, proponując wspólne życie. Ja wahałam się, choć atrakcja wobec niego była silna. Pewnego wieczoru Eugeniusz usiadł przy stole i powiedział: Mamo, nie chcę już mieszkać w domu, który nie jest wuj Bogdan to solidny człowiek, pod warunkiem, iż nie będzie cię krzywdził. Najważniejsze, żebyś była szczęśliwa. Jego brat również nie miał nic przeciwko.
Zgodziliśmy się więc, pobraliśmy się, zorganizowaliśmy małe przyjęcie. Pracowałam w wiejskiej bibliotece, a Bogdan jako agronom uprawiał pola, hodował bydło i pielęgnował ogród. Wszystko robiliśmy ramię w ramię, dbając o dom, karmiąc zwierzęta, siejąc i żniąc. Miłość i szacunek były naszą codziennością, choć brak wspólnego potomka przycisnął nas do refleksji.
Nasze dzieci po latach wzięły śluby, przybyliśmy wreszcie wspaniałymi dziadkami. Co święto przygotowywaliśmy domowe jajka, mleko, śmietanę, wieprzowinę i kurczaka. Nasz dom wypełniało mnóstwo gości, a my przy stole cieszyliśmy się, iż nie jesteśmy sami. Wieczorami, kiedy już leżeliśmy, każdy z nas szepnął w myślach: Chciałbym odejść pierwszy, by nie czuć się samotnym.
Lata mijały, a wraz z nimi sierpniowy wiatr przyniósł pierwsze choroby. Rano, gdy zaczęłam gotować barszcz, nagle upadłam. Bogdan wezwał sąsiadów i pogotowie. Lekarze stwierdzili udar; wszystkie funkcje ciała działały, oprócz jednej nie mogłam już chodzić. Eugeniusz z żoną przybyli, przynieśli pieniądze na leki i odjechali.
Bogdan, nie tracąc czasu, znowu wynajął samochód, przywiózł mnie ze szpitala do domu. Wszystko będzie dobrze jeszcze raz powtórzył, trzymając mnie za rękę, trzymaj się, nie zostawiaj mnie, kochana. Po miesiącu przeniosłam się na fotel, pomagałam mu w kuchni, razem obok siebie obieraliśmy ziemniaki, marchew, przeglądaliśmy fasolę i piekliśmy chleb. Wieczorami planowaliśmy, jak przetrwać nadchodzącą zimę, a Bogdan przyznał, iż nie ma siły ciąć drewna.
Następny weekend odwiedzał nas Eugeniusz z żoną Olą. Po obejrzeniu pokoju nowa szwagierka rzekła: Będziemy musieli was rozdzielić, matkę zabierzemy w przyszłym tygodniu i przygotujemy pokój. Bogdan, nieśmiało szepnął: Co ja? Przecież nigdy się nie rozstaliśmy. Przypomniał sobie, jak kiedyś byliśmy silni, a teraz wszystko się zmieniło. Niech nas zabierze syn, żebyśmy nie byli rozdzieleni. Po ich wyjściu zostaliśmy z goryczy i myślą o przyszłości.
Kolejny weekend przyjechali obaj synowie, pomagając pakować rzeczy. Bogdan siedział przy moim łóżku, patrząc na mnie, wspominając młodość i łzy spływały po policzkach. Przytulił się do chorej żony i wyszeptał: Przepraszam, Jadwiga, iż tak się stało Może nie dbaliśmy dobrze o dzieci, rozdzieliliśmy nas jak niepotrzebne kiciaki. Przepraszam, kocham cię. Chciałam dotknąć jego policzka, ale brak miłośnego ciała. Bogdan wstał, ścierał łzy rękawem i wsiadł do samochodu, nie wycierając ich dalej.
Syn i żona, wraz z sąsiadem, owinięli mnie kocem i zaczęli wyciągać mnie z domu, prowadząc w stronę drzwi. Zrozumiałam, iż to symboliczny gest, nie mogłam się sprzeciwić; kiedy odjechał Bogdan, moje życie przygasło, a ja nie chciałam już trwać do wieczora.
Minął tydzień. Pewnego słonecznego, jesiennego dnia, w dzień Świętej Marii (Pokój) nasze marzenie się spełniło spotkaliśmy się w innym świecie, wolni od bólu, razem, pośród spokojnych pól i szumu wiatru.
Patrząc wstecz, czuję, iż nasze losy były splecione jak nici w haftowanym obrusie, a każdy dzień był kolejnym ściegiem. Mam nadzieję, iż zapisując to w dzienniku, zachowam choć odrobinę tego, co naprawdę było.













