Wynajmowany Tata

twojacena.pl 2 dni temu

**Ojciec na godzinę**

Po raz pierwszy zauważyłem chłopca przy półce z pieczywem w małym sklepiku na obrzeżach Łodzi. Stał przed witryną, nie patrząc na chleb ani bułki, tylko wpatrywał się gdzieś głęboko między półki, jakby czekał, iż wyjdzie stamtąd ktoś ważny. Ktoś, kto dawno nie przychodził. Albo może w ogóle nigdy nie istniał. Sam chłopiec – chuderlawy, w starym, wytartym puchaczu z rozdartym rękawem. Na nogach miał buty, z których wystawały szare skarpety. Czapka zsunęła mu się na bok, rękawice były rozciągnięte, jakby nosiło je już kilka pokoleń. Policzki czerwone od zimna, usta spierzchnięte.

Wzrok – nie dziecinny. Nie błagalny, nie proszący. Tak patrzą dorośli, którzy przeżyli zbyt wiele – prosty, ciężki, z jakąś dorosłą ostrożnością. Jakby już dawno wszystko zrozumiał i teraz tylko obserwował, bez zbędnych nadziei.

Wziąłem bochenek i przeszedłem obok. Ale po kilku krokach i tak się odwróciłem. Chłopiec choćby się nie poruszył. Stał, jakby wrósł w kafelkową podłogę, jakby wierzył, iż jeżeli nie odejdzie, w końcu ktoś przyjdzie. Coś się zmieni.

Przypominał mi kogoś. Dopiero później zrozumiałem – chłopca z domu dziecka, w którym kiedyś pomagałem jako wolontariusz. Tamten też tak patrzył – jakby dusza mówiła więcej niż słowa, nie prosząc i nie wierząc.

Dziesięć minut później spotkaliśmy się przy kasie. Chłopiec stał z dwoma czekoladkami, bez torby, bez koszyka. Ekspedientka coś powiedziała – pewnie brakowało mu pieniędzy. Nie kłócił się, cicho odłożył jedną czekoladkę i zapłacił za drugą. Wszystko – spokojnie, precyzyjnie, dorosłym gestem. Jakby wiedział, iż nie można mieć wszystkiego od razu. Znał wybór między tym, co potrzebne, a tym, co możliwe.

Wtedy postąpiłem krok do przodu.

— Słuchaj, może kupię ci coś. Chleb, jogurt, mleko? Nie bój się. Bez podstępu.

Chłopiec spojrzał prosto, spokojnie. Wzrok dorosłego, któremu już dawno znudziły się kłamstwa.

— Po co? — zapytał.

Bez śladu nieufności. Po prostu stwierdzenie: nic nie przychodzi za darmo.

Zawahałem się. Nie dlatego, iż nie znałem odpowiedzi. Ale dlatego, iż wiedziałem – to zbyt skomplikowane.

— Tak po prostu. Bo mogę. Bo… kiedyś mi też pomogli.

Chłopiec milczał. Potem powoli skinął głową:

— Dobrze. To może ziemniaki. Gotowane. I parówkę. Jedną. Bez musztardy. Ma za ostry smak.

Po wyjściu ze sklepu podałem mu torbę, starając się, żeby gest nie wyglądał na wymuszony.

— Gdzie mieszkasz?

— Niedaleko. Ale teraz nie chcę do domu. Mama śpi. Jest zmęczona. Czasem śpi długo. Wole na ławce. Tam widać ludzi. Tam ciszej.

Usiedliśmy na zimnej ławce przy przystanku. Chłopiec jadł powoli. Ostrożnie trzymał parówkę w obu dłoniach. Odgryzał kawałki, dokładnie przeżuwał, jakby nie chciał, żeby jedzenie skończyło się za szybko. Jadł nie jak dziecko – jak dorosły, który potrafi dziękować w milczeniu.

— Nazywam się Bartek. A pan?

— Marek.

— A pan mógłby… no, tak na godzinę być tatą? Bez na zawsze. Bez obietnic. Po prostu posiedzieć, jakby wszystko było dobrze. Jakbym miał kogoś.

Skinąłem głową. W środku coś się ścisnęło. Nie spodziewałem się tego, ale nie umiałem odmówić.

— Mogę.

— To niech pan powie, żebym założył czapkę. I zwymyśla mnie za szkołę. Tak robiła mama. Jak nie spała.

Uśmiechnąłem się, trochę nienaturalnie. Ale potem już szczerze.

— Bartek, gdzie twoja czapka? Chcesz się przeziębić? A kurtka niezapięta? I jak w szkole?

— Z matematyki trója. Ale zachowanie piątka. Pomogłem babci przejść przez ulicę. Upuściłem jej torbę, ale potem wszystko pozbierałem. Powiedziała, iż najważniejsze, żeby się starać.

— Brawo. Ale czapkę – zakładaj. Jesteś tylko jeden. Trzeba o siebie dbać.

Bartek się uśmiechnął. Spokojnie. Dojrzale. Dokończył parówkę, starannie otarł ręce chusteczką i wyrzucił ją do kosza. Potem spojrzał na mnie.

— Dziękuję. Pan jest inny. Nie panikuje, nie radzi. Po prostu… jakby wszystko było w porządku.

— A jeżeli jutro tu będę – przyjdziesz?

— Nie wiem. Może mama będzie miała zły dzień. Ale może przyjdę. Zapamiętałem pana. Pan nie ma kłamstwa w oczach.

Wstał, pożegnał się, poszedł. Nie odwrócił się. Szedł jak ci, którzy wiedzą – iż nikt za nimi nie pobiegnie. Lekko, ale z jakimś wewnętrznym spięciem. Jakby całe ciepło trzymał w sobie, bojąc się, iż rozwieje się w powietrzu.

Zostałem. Poczekałem chwilę. Potem wyrzuciłem kubek po kawie i długo patrzyłem za nim. Chciałem zawołać. Ale nie odważyłem się.

Następnego dnia wróciłem. I kolejnego. I tydzień później. choćby gdy padał śnieg, choćby gdy było zimno. Po prostu przychodziłem. Nie po to, żeby czekać. Tylko dlatego, iż obiecałem. Choć nigdy tego nie powiedziałem.

Bartek nie przychodził za każdym razem. Czasem – tak. Czasem – nie. Siedziałem na tej samej ławce, udając, iż czytam. Ale za każdym razem, gdy się pojawiał – w tej szczupłej sylwetce, w tym rozważnym kroku, w znajomym sposobie patrzenia w ziemię – coś puszczało mi w piersi. Jakby odtajało to, co przez lata było zamrożone.

Pewnego dnia przyszedł z dwoma kubkami herbaty. W zwykłych plastikowych, owiniętych serwetką.

— Dziś pan był tatą. Teraz ja jestem synem. Zgoda?

Skinąłem tylko głową. Nie znalazłem słów. W gardle stanął mi guz.

Czasem to wystarcza. Tylko ta jedna godzina. Żeby uwierzyć, iż i ty komuś jesteś potrzebny. I iż nie wszystko stracone.

Idź do oryginalnego materiału