Ojciec na godzinę
Piotr pierwszy raz zauważył chłopca przy stoisku z pieczywem w małym sklepiku na obrzeżach Poznania. Stał przed witryną, nie patrząc na chleby i bułki, ale wpatrując się gdzieś w głąb półek, jakby czekał, iż wyłoni się stamtąd ktoś ważny. Ktoś, kto dawno nie przychodził. A może nigdy nie istniał. Sam chłopiec był chuderlawy, w starym, wytartym kurtkach z rozdartym rękawem. Na nogach miał buty, z których wystawały szare skarpety. Czapka zsunęła mu się na bok, rękawice były rozciągnięte, jakby nosiło je niejedno pokolenie. Policzki czerwone od zimna, usta spierzchnięte.
Jego wzrok nie był dziecinny. Nie błagający ani proszący. Był taki, jakim patrzą dorośli, którzy doświadczyli zbyt wiele — prosty, ciężki, z dorosłą czujnością. Jakby już wszystko zrozumiał i teraz tylko obserwował, bez zbędnych nadziei.
Piotr wziął chleb i przeszedł obok. Ale po kilku krokach odwrócił się. Chłopiec stał nieruchomo, jakby wrósł w posadzkę, wierząc, iż jeżeli nie odejdzie, w końcu ktoś przyjdzie. Coś się zmieni.
Przypominał kogoś. Dopiero później Piotr zrozumiał — chłopca z domu dziecka, w którym kiedyś pomagał jako wolontariusz. Tamten też tak patrzył — jakby dusza spoglądała w milczeniu, nie prosząc i nie wierząc.
Po dziesięciu minutach spotkali się przy kasie. Chłopiec stał z dwoma cukierkami, bez reklamówki, bez koszyka. Kasjerka coś powiedziała — widocznie brakowało mu pieniędzy. Nie sprzeczał się, cicho odłożył jednego cukierka i zapłacił za drugiego. Wszystko — spokojnie, precyzyjnie, dorosłym gestem. Jakby wiedział, iż nie można mieć wszystkiego naraz. Przywykł wybierać między potrzebnym a możliwym.
Wtedy Piotr podszedł.
— Słuchaj, kupię ci coś. Chleb, jogurt, może mleko? Nie bój się. Nic nie chcę w zamian.
Chłopiec spojrzał prosto, spokojnie. Wzrok dorosłego, zmęczonego oszustwami.
— Po co? — zapytał.
Bez śladu nieufności. Po prostu stwierdzenie: nic nie dzieje się bez powodu.
Piotr zawahał się. Nie dlatego, iż nie znał odpowiedzi. Ale dlatego, iż wiedział — to wszystko jest zbyt skomplikowane.
— Ot, tak. Bo mogę. Bo… kiedyś i mnie ktoś pomógł.
Chłopiec milczał. W końcu skinął głową:
— Dobrze. To może ziemniaki. Gotowane. I jedną parówkę. Bez musztardy. Ona ma dorosły smak.
Po wyjściu ze sklepu znaleźli się na ulicy. Piotr wręczył mu torbę, starając się, by gest wydawał się naturalny.
— Gdzie mieszkasz?
— Niedaleko. Ale teraz nie chcę do domu. Mama śpi. Jest zmęczona. Czasem śpi długo. A ja… wolę na ławce. Tam widać ludzi. Tam jest ciszej.
Usiedli na zimnej ławce przy przystanku autobusowym. Chłopiec jadł powoli. Ostrożnie trzymał parówkę obiema rękami. Odgryzał małe kęsy, dokładnie przeżuwając, jakby nie chciał, by jedzenie skończyło się za szybko. Jadł nie jak dziecko — jak dorosły, który potrafi dziękować w milczeniu.
— Mam na imię Kacper. A pan?
— Piotr.
— A pan mógłby… no tak, na godzinę być tatą? Nie na zawsze. Bez obietnic. Tylko posiedzieć, jakby wszystko było w porządku. Jakbym miał kogoś.
Piotr skinął głową. W środku coś się ścisnęło. Nie spodziewał się tego, ale nie potrafił odmówić.
— Mogę.
— To niech pan powie, żebym założył czapkę. I niech mnie pan zruga za szkołę. Tak robiła mama. Jak nie spała.
Piotr uśmiechnął się, trochę nienaturalnie. Ale potem — szczerze.
— Kacper, gdzie twoja czapka? Chcesz się przeziębić? A dlaczego kurtka rozpięta? I jak w szkole?
— Z matematyki trója. Ale zachowanie piątka. Pomogłem babci przejść przez ulicę. Upuściłem jej torbę, ale wszystko pozbierałem. Powiedziała, iż najważniejsze to się starać.
— Brawo. Ale czapkę — zakładaj. Masz tylko siebie. Musisz o siebie dbać.
Kacper uśmiechnął się. Spokojnie. Dojrzale. Dokończył parówkę, starannie wytrząsł ręce chusteczką i wyrzucił ją do kosza. Potem spojrzał na Piotra.
— Dziękuję. Pan nie jest jak inni. Nie lituje się, nie daje rad. Po prostu… jakby wszystko było normalne.
— A jeżeli jutro znowu tu będę — przyjdziesz?
— Nie wiem. Może mama będzie miała ciężki dzień. A może tak. Zapamiętałem pana. Pan nie kłamie oczami.
Wstał, pożegnał się, odszedł. Nie odwrócił się. Jak ci, którzy wiedzą, iż nikt za nimi nie pobiegnie. Szedł lekko, ale z jakimś wewnętrznym spięciem. Jakby całe ciepło trzymał w środku, bojąc się, iż ulotni się na wietrze.
Piotr został. Postał chwilę. Wyrzucił kubek po kawie i długo patrzył za nim. Chciał zawołać. Ale nie śmiał.
Następnego dnia wrócił. I kolejnego. I tydzień później. choćby gdy padał śnieg, choćby gdy było zimno. Po prostu przychodził. Nie po to, by czekać. Ale bo obiecał. Choć bez słów.
Kacper przychodził nie zawsze. Czasem tak. Czasem nie. Piotr siedział na tej samej ławce, udając, iż czyta. Ale za każdym razem, gdy chłopiec się pojawiał — w tej drobnej sylwetce, w powolnym kroku, w znanym sposobie spoglądania w dół — coś w piersi rozluźniało się. Jakby odtajało to, co od lat było zamrożone.
Pewnego dnia Kacper przyszedł z dwoma kubkami herbaty. W zwykłych plastikowych, owiniętych serwetką.
— Dziś pan był tatą. Teraz ja jestem synem. Zgoda?
Piotr tylko skinął głową. Nie znalazł słów. W gardle stanęła mu kula.
Czasem to wystarczy. Tylko jedna godzina. By uwierzyć, iż i ty komuś jesteś potrzebny. I iż nie wszystko stracone.