Byłem w tym małym sklepie na obrzeżach Łodzi, kiedy pierwszy raz go zobaczyłem. Stał przy półce z mąką, choćby nie patrząc na bułki czy chleb, tylko wpatrywał się gdzieś w głąb sklepu, jakby czekał, iż wyłoni się stamtąd ktoś ważny. Ktoś, kto dawno nie przychodził. A może w ogóle nigdy nie istniał. Chłopiec był chudy, w zniszczonej kurtce puchowej z rozdartym rękawem. Buty za duże, szare skarpety wystające spod nogawek. Czapka zsunięta na bok, rękawice rozciągnięte, jakby nosiło je już kilka pokoleń. Policzki zaczerwienione od zimna, spierzchnięte usta.
Ale ten wzrok – nie dziecięcy. Nie błagający, nie proszący. Taki, jakim patrzą dorośli, którzy przeżyli za dużo – twardy, pełen dorosłonej ostrożności. Jakby już wszystko zrozumiał i teraz tylko obserwował, bez złudzeń.
Wziąłem bochenek i minąłem go. Po kilku krokach jednak się odwróciłem. Chłopiec choćby drgnął. Stał jak wrośnięty w podłogę, jakby wierzył, iż jeżeli nie odejdzie, to ktoś w końcu przyjdzie. Coś się zmieni.
Przypominał mi kogoś. Dopiero później dotarło do mnie – chłopca z domu dziecka, gdzie kiedyś pomagałem jako wolontariusz. Tamten też tak patrzył – jakby dusza patrzyła w ciszy, bez prośby i nadziei.
Przy kasie znów się spotkaliśmy. Chłopiec stał z dwoma batonikami, bez torby, bez koszyka. Kasjerka coś powiedziała – pewnie, iż nie starczyło mu pieniędzy. Nie protestował, cicho odłożył jednego i zapłacił za drugiego. Pewnym ruchem, jak dorosły. Jakby wiedział, iż nie można mieć wszystkiego. Przywykł wybierać między potrzebnym a możliwym.
Wtedy podszedłem.
– Słuchaj, kupię ci coś. Chleb, jogurt, może mleko? Nie bój się, niczego nie chcę w zamian.
Spojrzał na mnie prosto, spokojnie. Wzrokiem kogoś, kto nie wierzy w darmowe rzeczy.
– Po co? – zapytał.
Bez nieufności. Po prostu stwierdzenie: nic nie przychodzi za darmo.
Zawahałem się. Nie dlatego, iż nie znałem odpowiedzi. Tylko dlatego, iż była zbyt skomplikowana.
– Po prostu. Bo mogę. Bo… kiedyś też ktoś mi pomógł.
Milczał. W końcu skinął głową:
– Dobrze. Może kartofli. Ugotowanych. I parówkę. Jedną. Bez musztardy. Za ostry smak.
Po wyjściu ze sklepu podałem mu torbę, starając się, by to wyglądało naturalnie.
– Gdzie mieszkasz?
– Niedaleko. Ale teraz nie wracam. Mama śpi. Często śpi długo. Lepiej mi na ławce. Tam widać ludzi. Tam ciszej.
Usiedliśmy na zimnej ławce przy przystanku. Jadł powoli. Ostrożnie trzymał parówkę w obu dłoniach. Odgryzał małe kawałki, dokładnie przeżuwał, jakby nie chciał, by jedzenie zbyt gwałtownie się skończyło. Nie jadł jak dziecko – jak dorosły, który potrafi dziękować w milczeniu.
– Nazywam się Kacper. A pan?
– Marek.
– A pan mógłby… no, tak na godzinę być tatą? Bez na zawsze. Bez obietnic. Tylko posiedzieć, jakby wszystko było w porządku. Jakbym miał kogoś.
Skinąłem głową. W środku coś się ścisnęło. Nie spodziewałem się tego, ale nie mogłem odmówić.
– Mogę.
– To niech pan powie, żebym założył czapkę. I żebym poprawił oceny. Mama tak robiła. Jak nie spała.
Uśmiechnąłem się, najpierw wymuszenie, potem szczerze.
– Kacper, gdzie twoja czapka? Chcesz się przeziębić? A dlaczego kurtka rozpięta? Jak w szkole?
– Matematyka – trója. Ale zachowanie – piątka. Pomogłem babci przejść przez ulicę. Upuściłem jej torbę, ale wszystko pozbierałem. Powiedziała, iż ważne, żeby chcieć.
– Dobrze. Ale czapkę zakładaj. Masz tylko siebie. Trzeba o siebie dbać.
Uśmiechnął się. Spokojnie. Dorosłe. Skończył jeść, wytrzeł ręce chusteczką i wrzucił ją do kosza. Potem spojrzał na mnie.
– Dziękuję. Pan jest inny. Nie żali się, nie doradza. Po prostu… jakby wszystko było normalne.
– A jeżeli jutro tu wrócę – przyjdziesz?
– Nie wiem. Może mama będzie miała zły dzień. Ale może przyjdę. Zapamiętałem pana. Pan nie kłamie oczami.
Wstał, pożegnał się, poszedł. Nie obejrzał się. Jak ci, co wiedzą, iż nikt za nimi nie pobiegnie.
Przychodziłem następnego dnia. I kolejnego. choćby gdy padał śnieg, choćby gdy było zimno. Po prostu przychodziłem. Nie po to, żeby czekać. Tylko dlatego, iż obiecałem. Choć bez słów.
Kacper nie przychodził za każdym razem. Czasem tak, czasem nie. Siedziałem na tej samej ławce, udając, iż czytam. Ale za każdym razem, gdy się pojawiał – w tej szczupłej sylwetce, w powolnym kroku, w znanym sposobie patrzenia w dół – coś się we mnie rozluźniało. Jakby odtajało to, co latami było zamrożone.
Pewnego dnia przyszedł z dwoma kubkami herbaty. W plastikowych, owiniętych serwetką.
– Dziś pan był tatą. Teraz ja jestem synem. Zgoda?
Skinąłem tylko głową. Nie znalazłem słów.
Czasem wystarczy godzina. Żeby uwierzyć, iż komuś na tobie zależy. Że nie wszystko stracone.