Wybłagane serca: szczęście mimo wszystko
Siostry Anny wyszły za mąż w młodym wieku, rozjechały się po różnych miastach, urodziły dzieci. Ich domy wypełniał śmiech, a Anna zostawała sama w rodzinnym domu w Kamieniu. Leny mijały, a wiara, iż spotka swoją miłość, topniała jak wiosenny śnieg. Sąsiedzi dawno postawili na niej krzyżyk: „Komu taka potrzebna, i to jeszcze na wsi?” Ale Anna się nie poddawała. Prowadziła gospodarstwo, hodowała kury, kozy, uprawiała ogródek. Zbierała plony i wysyłała siostrom, by ich dzieci jadły świeże warzywa. Jej chleb na zakwasie był legendą — goście prosili, by upiekła, a ona nigdy nie odmawiała.
Anna nie narzekała. Przyjmowała swój los z pokorą, znajdując euforia w opiece nad siostrzeńcami, którzy przyjeżdżali latem. Ich wesołe głosy napełniały dom życiem, ale gdy wyjeżdżali, cisza stawała się jeszcze głębsza. Anna nie traciła nadziei, ale w głębi serca szykowała się na samotną starość.
Ale los napisał inny scenariusz.
Pewnego lipcowego dnia do sąsiedniego domu przyjechali robotnicy — budować drewutnię. Anna też miała dla nich zajęcie: dach stodoły wymagał naprawy, komin w saunie trzeba było wymienić, a i drobnych prac się nazbierało. Bez męskich rąk na wsi trudno, choć Anna umiała trzymać siekierę i młotek. Jeden z robotników, Krzysztof, zgodził się pomóc. Był po rozwodzie, bez dzieci, z mętnymi, ale dobrymi oczami.
Na początku tylko rozmawiali: o życiu, o wsi, o tym, jak ciężko być samemu. Potem zaczął zaglądać częściej, pomagał w gospodarstwie, a Anna gotowała mu obiady. Przyjaźń przerodziła się w coś więcej. W wieku czterdziestu lat Anna wyszła za mąż. Ślub był skromny, ale jej oczy świeciły tak mocno, iż nikt nie odważyłby się nazwać jej brzydką. Krzysztof, starszy o trzy lata, patrzył na nią jak na cud.
W czterdzieści dwa lata Anna urodziła Jakuba. Krzysztof miał już wtedy czterdzieści pięć lat, ale nie było w nim zmęczenia — tylko szczęście. Trzy lata później na świat przyszła Zosia. Dzieci były ich wymodloną nagrodą, ich światłem. Wbrew drwinom i przepowiedniom radzili sobie świetnie. Wszystko, co dotyczyło dzieci, przynosiło radość: pierwsze kroki, pierwsze słowa, pierwsze rysunki.
— Zmęczyłaś się, kochanie? — pytał Krzysztof każdego wieczora, obejmując Annę.
— Troszeczkę — śmiała się, a jej twarz rozpromieniała ciepłem.
Dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień. Jakub dorósł, ożenił się, Zosia studiowała w měscie. Anna i Krzysztof czekali na wnuki. Krzysztof, złota rączka, już zbudował na podwórku plac zabaw — huśtawki, zjeżdżalnię, piaskownicę. Ich dom był pełen ciepła, choć nie bogactwa. Anna już nie czuła się niewyróżniająca. Jak można myśleć o sobie źle, gdy ktoś przytula cię z taką miłością, nazywając „kochaniem”?
Ale czasem, w ciszy wieczoru, Anna wspominała lata samotności. Okrutne słowa sąsiadek, pełne politowania spojrzenia, ciche osądy. Przetrwała to wszystko, ale jej serce nie zatwardziało. Wiedziała: jej szczęście to nie przypadek, ale dar, wyproszony latami czekania.
Anna patrzyła na Krzysztofa, na ich dom, na zdjęcia dzieci, a łzy napływały jej do oczu. Nie z bólu, ale z wdzięczności. Za miłość, za rodzinę, za to, iż los dał jej wszystko, o czym marzyła, gdy już prawie przestała wierzyć.