Było to dawno temu, w małej wiosce pod Łodzią, gdzie życie toczyło się swoim powolnym rytmem.
— Władku, wstawaj, już dłużej spać nie można! — tarmosiła męża Jadwiga, trzymając w jednej ręce przypaloną patelnię, a w drugiej – resztkę nadziei, iż to tylko żart.
— Nie wstanę. Zostaw mnie w spokoju, Jadziu. Dość. Już nie pójdę do huty — burknął Władysław, nie otwierając oczu, i odwrócił się do ściany.
Żona najpierw się roześmiała — myślała, iż to tylko kaprys po weselu Małgosi.
— No dajże spokój, takie głupoty! Ślub za nami, czas wracać do roboty. Pracy po uszy!
— Mówię ci poważnie. Koniec. Zwolniłem się. Już nie pracuję. Podanie złożyłem przed urlopem. Wczoraj był mój ostatni dzień.
— Co ty, Władku?! Oszalałeś?! Gdzie ty znajdziesz teraz taką robotę? Do emerytury dwa lata! Poczekaj! — Jadwiga zbladła i ledwo nie upuściła patelni.
— Nie wytrzymam. Sił już nie mam. Wystarczy. Pięcioro dzieci wychowaliśmy. Trzech synów, dwie córki. Wszystkich wykształciliśmy, wszystkim pomogliśmy. Postawiliśmy ich na nogi. A ja? Teraz chcę odpocząć. Swoje już zrobiłem.
— Toćś zgłupiał, jeżeli myślisz, iż dzieci będą cię żywić — westchnęła żona z bólem. — Kto cię wyżywi? Moja emerytura to grosze. A ty chcesz, żeby cię utrzymywali?
— Oczywiście. Toż własne dzieci. Pięcioro! Czyżby nie stać ich na to, by ojca nie zostawić w biedzie?
— Oszalałeś, stary dziadu! — zawrzała Jadwiga. — Oni sami mają kłopotów od góry. Mieszkania na kredyt, wnuki do szkoły. A ty… próżniak! — chwyciła go za rękaw i szarpnęła.
On odtrącił ją gwałtownie — aż uderzyła się o szafę.
— Zostaw mnie. Już podjąłem decyzję. Koniec.
Łzy napłynęły do oczu Jadwigi. Wiedziała: jeżeli mąż coś powiedział, to nie zmieni zdania. Zerwała się, narzuciła chustkę i pobiegła do sąsiadki — babci Heleny, mądrej staruszki, do której choćby policjanci chodzili po radę.
— Ojej, babciu Helu, tragedia! Władek oszalał! Zwolnił się, mówi, iż już nie może pracować. Co robić? Jak go przekonać?
— A czego ty krzyczysz? Człowiek się zmęczył. Pięcioro dzieci wychować — to nie orzeszki gryźć. Widocznie sił nie starczyło. Daj mu odpocząć. Potraktuj go trochę łagodniej.
— Taak, zaraz mu pokażę łagodność! Jak dzieci przyjadą, to mu dopiero urządzimy „wczasy“! — syknęła Jadwiga, z błyskiem złości w oczach.
W tydzień później cała rodzina była w komplecie. Jadwiga wszystkich zwołała, stół uginał się od jedzenia. Śmiali się, przytulali, wnuki biegały po podwórku. Ale gdy sprzątnięto talerze, zapadła ciężka cisza.
— Tato — pierwszy odezwał się najstarszy, Tomasz — to prawda, iż rzuciłeś pracę?
— Prawda, synku. Starczy. Nie mam już siły.
— No jak to, tato? — wtrącił średni, Marek. — Dwa lata ci zostało. Wytrzymaj. Toż to głupota!
— Już postanowiłem. Staż mam ponad czterdzieści lat. Emeryturę dostanę. A wy — was pięcioro. Znajdzie się chyba na chleb dla starego człowieka.
Jadwiga za jego plecami tryumfowała, a dzieci zaczęły się wiercić. Tomasz zakaszlał:
— No… my teraz kredyt spłacamy, samochód bierzemy. Ciężko będzie.
— A u nas Małgosia do szkoły muzycznej chodzi, korepetycje płacimy. Pieniądze lecą, sam wiesz — dodała żona Marka. On sam milczał.
— A ja… remont zaczynam. Muszę zdążyć przed zimą, potem mieszkanie sprzedamy. Więcej nie udźwignę — westchnął najmłodszy, Paweł.
Córki zaczęły mówić jednocześnie. Jedna meble na raty kupiła, druga męża na delegacji, pieniędzy nie widzą od miesięcy. Jadwiga wstała jak generał na polu bitwy:
— No i co, Władku, widzisz? Wszyscy mają swoje troski. A ty chcesz być ciężarem. Nie wstyd ci? Dzieciom zabierać, a nie pomagać. Jutro rano — idź szukać roboty. Bez papieru o zatrudnieniu — nie wpuszczę. Rozumiesz?
Władysław podniósł się. W milczeniu. Spojrzał na swoje dzieci. Na żonę.
— Ja was pięcioro wychowałem… a wy jednego ojca wyżywić nie chcecie… — powiedział głucho i odszedł do sypialni.
Nazajutrz poszedł szukać pracy. Znalazł. Płacili połowę tego, co w hucie, ale zawsze coś. Jadwiga była zadowolona — „wyleczyła“ go. A po dwóch dniach nie wrócił do domu.
Późnym wieczorem ktoś zapukał do drzwi. Z przychodni przyszła wiadomość: Władysław nie żyje. Rozległy zawał. W pracy zrobiło mu się źle, nie zdążyli zawieźć. Zmarł w karetce.
Dziś Jadwiga żyje sama. Emerytura ledwo starcza. Dzieci odwiedzają rzadko. Głównie córki. Synowie dzwonią od święta.
A w jej pamięci wciąż brzmią ostatnie słowa męża:
„Ja was pięcioro wychowałem… a wy jednego ojca wyżywić nie chcecie…“.