Mój syn wychowywał ją jak własną… A ona choćby na ślub go nie zaprosiła.
Wojciech ożenił się z kobietą, która miała już przeszłość. Agnieszka była wcześniej zamężna, miała córkę z pierwszego małżeństwa — Zosię. Gdy mój syn przyprowadził je, by się poznały, patrzyłam na dziewczynkę z nieufnością. Ale ten chłód stopniał w momencie, gdy Zosia przytuliła się do mnie, szepcząc nieśmiałe „dzień dobry”. Małe rączki, ogromne oczy, taka ufność — czy można było w tym momencie nie ulec?
Minęły lata. Wojciech traktował Zosię jak swoją — bez zastrzeżeń, bez podziałów. Odprowadzał ją do szkoły, sprawdzał lekcje, bawił się lalkami, budował z nią zamki z klocków, a gdy zachorowała — nie odstępował jej łóżka. Był dla niej całym światem. Ja także byłam częścią tej układanki. Odbierałam ją ze szkoły, siedziałam z nią, gdy Agnieszka i Wojtek chcieli spędzić wieczór sami. Kupowałam prezenty, nazywałam wnuczką na równi z innymi dziećmi Wojciecha, choć biologicznie Zosia nie była mi niczyja. Ale czy w miłości to ma znaczenie?
Z Agnieszką żyłyśmy w zgodzie. Bez szczególnej serdeczności, ale też bez konfliktów. Pomagałam im, jak mogłam: finansowo, radą, opieką. Biologiczny ojciec Zosi zniknął niedługo po rozwodzie, przysyłając tylko symboliczne alimenty. Żadnej troski, żadnego zaangażowania — jakby Zosia była dla niego przypadkiem w jego życiu.
A potem dziewczynka dorosła. Niepostrzeżenie. Jeszcze wczoraj zaplatałam jej warkocze, a dziś — wychodzi za mąż. Tylko iż ani mnie, ani Wojtka na ten ślub nie zaproszono. Po prostu. Ani na ceremonię, ani na przyjęcie, ani na zwykłe „dziękujemy”. Agnieszka powiedziała, iż to „rodzinna uroczystość” i iż będą „w wąskim gronie”. Wąskie grono, z którego wykluczeni zostali ja i mój syn. Ten sam, który przez ponad dziesięć lat był dla niej ojcem w każdym sensie, oprócz jednego — na papierze.
A zgadnij, kto pojawił się na weselu? Biologiczny ojciec. Ten sam, który przewinął się przez życie Zosi może dwa razy w ciągu jej dzieciństwa. Ten, który nie dał ani grosza więcej niż alimenty, który choćby nie pojawił się na jej szkolnym zakończeniu. On był „honorowym gościem”. A Wojtek? Wojtek został w domu. Widziałam, jak udaje, iż wszystko jest w porządku. Jak uśmiecha się do Agnieszki i mówi „nic się nie stało”. Ale ja — jego matka — wiedziałam, jak bardzo boli go serce. I mimo to — nie robił im wyrzutów. Milczał. Bo kochał.
A potem stało się coś, co było dla mnie ostatnią kroplą.
Odziedziczyłam mieszkanie po kuzynki. Skromne, ale w dobrej dzielnicy. Wynajmowałam je, by podreperować emeryturę. I nagle dzwoni Agnieszka. Zosia i jej mąż szukają lokum, może bym im je podarowała? Nie w formie wynajmu, nie tymczasowo — tylko na zawsze. Ot, tak. Jak matka córce.
Nie wytrzymałam:
— A co ze mną, Agnieszka? Na ślub nie zaprosiliście — jestem obca. A mieszkanie — nagle jestem rodziną?
Zaczerwieniła się, zamikotała, wydukała coś o tym, iż wtedy „było ciężko”, iż „wyszło jak wyszło”, iż „wszyscy się obrazili”. A teraz niby jest okazja, by pomóc.
Ale ja nie mogę. Nie chcę. Nie zamierzam wyrzucać uczciwych lokatorów, pozbawiać się dochodu i robić prezent komuś, dla kogo jestem rodziną tylko wtedy, gdy jest to wygodne.
Może to małe. Może ktoś powie: „daj spokojMoże i to małe, ale serce ma swoje granice, a moje właśnie powiedziało dość.