Dla E, A I P, niestrudzonych podróżników, najlepszych przyjaciół.
Wszystko jest w porządku – mówi Meśka, a ja z daleka widzę, iż nie jest, ale nic nie odpowiadam, bo przecież jej przekonać się nie da, więc wymownie pozwalam w ciszy wybrzmieć niepokojącym dźwiękom. Trzeszczy lewe tylne koło, ale trzeszczy tak porządnie, coraz silniej przy zakrętach, gdy choćby na siedzeniu pasażera wyczuwam brak oporu hamulców i kątem oka widzę, iż Meśka musi stopą pedał giąć niemal do podłogi, żeby zareagował, ale przecież wszystko jest w porządku, więc poprawiam tylko pas i patrzę na trasę, modląc się, żeby było blisko, ale wręcz przeciwnie, jest daleko, może choćby coraz dalej, bo mam wrażenie, iż serpentyny zawijają się wokół gór w spiralę i prowadzą nie do przodu, a w głąb ziemi.

Aktualności „Pisma”
W każdy piątek polecimy Ci jeden tekst, który warto przeczytać w weekend.
Nawigacja mówi, iż do Tbilisi jeszcze godzina, ale w takich warunkach godzina może rozciągnąć się w dwie, trzy, pięć, do wyboru, do koloru, bo na drodze zalega śnieg i jak się auto dobrze nie wstrzeli w koleiny, to się wstrzeli w brzuch góry, więc lepiej uważać. Warto uważać również na inne samochody, które zdają się radzić sobie w tych zimowych warunkach doskonale, ślizgają się kontrolowanie po krawędziach jezdni, wyprzedzają na styk, ale jest w tym styku precyzja łyżwiarzy figurowych i euforia dzieci na sankach, nie ten pogrzeb w naszym samochodzie. Dalej nie mogę przeboleć wydarzeń w Waszlowani, a adekwatnie to nie mogę przeboleć całej tej wycieczki, może choćby zdarzeń, które do wycieczki doprowadziły.
Jeszcze trochę bolą mnie ramiona po bójce, ale na szczęście ślad zębów Meśki na nadgarstku powoli zanika. Myśl, iż ma taki sam na przedramieniu, daje mi trochę satysfakcji, co przyznaję przed sobą ze wstydem.
Meśka zmienia bieg, przeskakuje oczami między nawigacją w telefonie a tym, co uda się zobaczyć przez okno, a widać mało. Skończyły się księżycowe noce, jakie miałyśmy wcześniej, skończył się Kaukaz przy ramieniu, który towarzyszył nam cały czas, teraz jest ciemno, zimno i wieje. Meśka jest zmęczona, ale nie da po sobie niczego poznać, nie da się zamienić za kierownicą wypożyczonego auta, bo to przecież ona wzięła za nie odpowiedzialność, ale jaka to odpowiedzialność, skoro trzeba było od razu zgłosić, iż coś trzeszczy, a nie pchać się w Gruzję bez ładu i składu na trzech dobrych kołach.
Meśka wychodzi z założenia, iż zawsze da sobie radę, niezależnie od przeciwności losu, tak jak daje sobie radę w pracy, balansując tacami pełnymi kieliszków i naręczami talerzy w knajpie, do której czasem zachodzę po zajęciach ze studentami. adekwatnie to zachodziłam, teraz zwykle jem zimną pizzę nad zlewem, jak jakaś barbarzynka, a Meśka z powodu obostrzeń i łatania budżetu pakuje głównie na dowóz.
Patrzę na Meśkę i już mi choćby trochę przechodzi, nie będę jęczeć, iż się spóźnimy na samolot, iż tata pewnie dzwoni, żeby sprawdzić, czy żyjemy, iż wcale mi się nie podoba ta wyprawa ani to, co stało się ze zdjęciem. I w końcu, jak mogła mnie zostawić w Waszlowani?
– Wszystko jest w porządku – powtarza Meśka, odpowiada jej trzask tylnego koła na zakręcie, przednią szybę obryzguje fala pośniegowego błota wzniecona przez mijanego tira, jest to urlop roku.
Z drugiej strony przecież to ja zostawiłam Meśkę pierwsza, kiedy tato powiedział, iż z mamą jednak nie pojadą na żadne urlopy, nie pojadą już tak naprawdę nigdzie, a szkoda, żeby się zmarnowało, i to nie ze względu na pieniądze czy zarezerwowane hotele, ale ze względu na pamięć. Wiedzieli, iż się nie dogadujemy, zwłaszcza wtedy, zwłaszcza mama wiedziała, więc wzięli i przebukowali te bilety, dali kieszonkowe swoim dorosłym trzydziestoletnim córkom, chociaż nie chciałyśmy, wysłali do tego dalekiego Waszlowani, w miejsce, które chcieli odwiedzić sami.
Dla mnie Waszlowani nie znaczyło nic, poza tym zdjęciem, które wisiało na ścianie w kuchni w naszym domu. Mama, tata, jeszcze pod swoimi imionami, nie funkcjami w rodzinie, młodzi, uśmiechnięci, z plecakami, z plastikową butelką pełną wina wzniesioną w toaście, z tyłu drzewo oliwne, osiemdziesiąty drugi albo trzeci. Chciałam sobie to zdjęcie zabrać, mieć tylko dla siebie, ale zniknęło ze ściany, zanim poczyniłam jakiekolwiek kroki w tym kierunku, a teraz zniknęło na zawsze. Dobrze, iż nie zapytałam taty, czemu je schował.
Przeczytaj też:Kobieta, która wraca do domu. Opowiadanie Weroniki Murek
Od samego początku planowali, iż odwiozą nas oboje na lotnisko, ale takich planów na pewnym etapie już robić nie wolno, więc w końcu Meśkę odwiózł sam tata, ja akurat od kilku dni leżałam bez ruchu na łóżku, wysuszona od płaczu na wiór i gdzieś miałam wycieczki, aż tata wrócił z lotniska, kupił nowy bilet i powiedział, iż wsadzi mnie na pokład choćby siłą.
Dalej nie wiem, czemu wtedy tak bardzo chciał być sam.
W Kutaisi przywitały mnie krowy, leniwie skubiące trawę niedaleko pasów startowych, i poczułam, iż może jednak pokocham to miejsce, jeżeli jeszcze jakieś zapasy miłości mi zostały.
Sprawdź, który zjazd – komenderuje Meśka twardym głosem, w którym nie ma nic z prośby o pomoc, bo przecież pomocy Meśka nigdy nie potrzebuje, bo jak trzeba obsłużyć kolonię dzieci, to zrobi to szybciej, niż którekolwiek zdąży się rozedrzeć, iż głodne, a ja wchodzę w tę narrację jak w masło, bo innej nie znam, taką dziwną siostrzaną komunikację sobie ukułyśmy, i sprawdzam dokładnie, gdzie trzeba skręcić, żeby wjechać na autostradę, licząc, iż na autostradzie będzie lepiej.
Zawsze wszystko sprawdzam dokładnie, żaden student nie oszuka mnie przy listach obecności albo zadaniach domowych. Zawsze potrafię odróżnić, czy ktoś ma niechlujne pismo, czy niewyraźnym wężykiem próbuje zamarkować trudną końcówkę w łacińskim słowie. Meśka włącza kierunkowskaz i próbuje się wpasować w sznur aut, które za nic nie chcą się rozstąpić, tutaj się trzeba wpychać, ale nie ze znaną nam agresją, a w zabawie, wygląda na to, iż wszyscy kierowcy na trasie do Tbilisi bawią się doskonale – oprócz nas, jakbyśmy były poza jakimś wewnętrznym żartem, który wymyślono, zanim tu trafiłyśmy.
Gdy przyleciałam, obok wyjścia z lotniska kręcili się taksówkarze, głusi na moje odmowy, ślepi na bilet autobusowy, którym machałam, i dopiero siedząc na miejscu, między turystami i nie-turystami, odetchnęłam spokojnie, przykleiłam się do okna, a za oknem przesuwała się Gruzja, pełna wzgórz, małych pustych miast, małych pełnych miast, niedokończonych wiaduktów i połaci winorośli. Umówiłyśmy się na przystanku w Tbilisi.
Spóźniła się.
Meśka zaskakująco sprawnie wciska się między samochody i słyszę, jak po cichu oddycha z ulgą, ale nic nie mówię, bo stara się tę ulgę ukryć, tak jak wcześniej ukrywała napięcie. Bez słowa podaję jej kawałek czurczcheli, gryziemy zatem orzechy w winogronowym soku, gapimy się przed siebie, koło trzeszczy. Wszystko jest w porządku, do czasu aż zaczynam mówić, iż musimy zrobić test na covid co najmniej dwadzieścia cztery godziny przed lądowaniem, bo nałożą kwarantannę, jak tylko samolot siądzie na ziemi, co jest z mojej strony błędem, ale jeszcze nie ostatecznym, bo Meśka tylko zaciska wargi, pogłaśnia radio, więc odpowiada mi gruzińska muzyka. Pełna, spuchnięta, wesoła, nie pasuje w żaden sposób do naszej siostrzanej stypy.
Spóźniła się, więc marzłam na skwerku koło przystanku, gdzie świerki przystrojono gwiazdami i lampkami, świeciło się to wszystko jak lunapark i jak z lunaparku wzięta wyglądała moja starsza siostra w rozpiętym softshellu, bez czapki, za to z plamą na wełnianym swetrze, rozgrzana dziwnym ciepłem, które po podejrzanie wylewnym przywitaniu rozpoznałam jako woń mieszanki gruzińskich win.
Nic nie mówiłam, pozwoliłam, żeby zabrała mnie ze sobą do przerwanej zabawy, chociaż myślałam, iż idziemy do hostelu, gdzie się wyplączę z termicznych majtek i zmyję chociaż tłuste ślady po tuszu, co mi zostały na policzkach, jak przyszło wsiadać do tego przeklętego samolotu.
Zamiast do hostelu, trafiłyśmy do klubowego zagłębia powstałego na terenie opuszczonej fabryki, o czym informowała mała tablica przy wejściu. Dwóch przystojnych chłopców sprawdzało paszporty covidowe, ja swój miałam rzecz jasna przygotowany, Meśka weszła na ładne oczy, twierdząc, iż już było sprawdzane, a tam, tam są jej przyjaciele, wyszła na moment, na papierosa, już wraca do przyjaciół. W tym stanie przyjaciółmi Meśki byli już wszyscy zgromadzeni przy barze w jednej z knajp, gdzie lano wino z baniaków do szklanek i można było tańczyć na odkrytym dziedzińcu, choć zimno.
Meśka tańczyła, uczepiona sympatycznych Gruzinów, którzy zaprosili ją do wspólnej biesiady. Zaproszenie rozciągnęło się również na mnie, więc siedziałam przy stoliku z obcymi ludźmi, z miętową herbatą, przepraszałam i z uśmiechem odmawiałam tańca gospodarzom, bo wolałam patrzeć na Meśkę wywijającą na prowizorycznym parkiecie, jakby jutra miało nie być, jakby nie było wczoraj, ani mnie, ani taty, ani mamy, co akurat się zgadza, bo mamy nie ma.
Taka beztroska i wesoła była ta Meśka, wolna po miesiącach zamknięcia, iż nie chciałam jej przeszkadzać, bo nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ją ostatnio taką widziałam, możliwe, iż nigdy, więc sobie ten obrazek zapisywałam, ładując chinkali do ust, zapijając herbatą, majtając nogą do rytmu. Dałam się choćby w końcu porwać do tańców, hulanek, swawoli, na jedną wprawdzie piosenkę, ale znaną, do której dawno temu wywijałyśmy na dyskotece w podstawówce. Śpiewałyśmy obie, obie głośno, jednym głosem.
Wróciłam do baru, łapiąc oddech, nagle trochę smutna, bo przeczuwałam, iż rano już tej Meśki nie będzie. I nie było, rano była Meśka, która pamiętała wszystkie troski świata.
Ale zanim to nastąpiło, zamówiłyśmy ubera – elektryczny prius, pamiętam – usiadłam na przednim siedzeniu, z plecakiem na kolanach, zmarznięta i zmęczona, od wielu godzin w tych samych ubraniach. Wysiadłam, a pod podanym przez Meśkę adresem nie było hostelu, był park rozrywki na wzgórzu, pusty i złowrogi o tej porze, otoczony tarasem widokowym pełnym bezdomnych kotów. Meśka minęła mnie, pobiegła na krawędź tarasu i stanęła z ręką wyciągniętą przed siebie, prosto w horyzont, nad którym wisiały gwiazdy i pękaty księżyc. Jeszcze nie trzeźwiejąc, śmiała się, iż tam jest Kaukaz, tam pojedziemy.
Chce mi się sikać, ale nic nie mówię, bo przy obecnych warunkach pogodowych lepiej się nie zatrzymywać. W dodatku jestem niemal pewna, iż jeżeli staniemy, to tylne prawe koło nie pozwoli nam ruszyć ponownie, samolot odleci do Polski bez nas i bez naszych wyników testów. Realia z tej podróży rodziców w latach osiemdziesiątych stają się nagle tak obce, iż za nic nie mogę sobie w głowie ułożyć, iż jesteśmy w tym samym miejscu, choć w innym czasie.
– Daj herbaty, Cecylia – mówi Meśka cicho i podrywa się nagle, gdy mija nas radiowóz z migającymi kogutami, które tutaj nie znaczą niczego złego, ale przyzwyczajenie zostaje. – Daj i napisz do tych ludzi od auta, iż się spóźnimy.
Na końcu języka mam już kilka zmartwień do uzbieranej dotychczas kupki, bo jeżeli spóźnimy się z oddaniem samochodu, to zapłacimy karę, zapłacimy też pewnie za to trzeszczące koło, spóźnimy się na samolot, spóźnimy się do życia i już na zawsze zostaniemy zawieszone na oblodzonej gruzińskiej autostradzie, wyprzedzane przez przepełnione …