**Dziennik osobisty**
W nowej, śnieżnobiałej kuchni, w idealnym mieszkaniu z panoramicznymi oknami na jedenastym piętrze, Kacper powoli sączył aromatyczną kawę z drogiej filiżanki. Miał na sobie świeżo wyprasowany garnitur, włosy idealnie ułożone, twarz spokojna i pewna siebie. Przywykł już do tego życia — reprezentacyjnego, bez zakłóceń, bez wspomnień o przeszłości. Nagle — dzwonek do drzwi. Skrzywił się: nie w porę. Postawił filiżankę na marmurowym stoliku i niechętnie podszedł do wejścia.
— Kto tam?
— To ja, synku… mama.
Zamarł nagle. Za progiem, przygarbiona od zimna, stała kobieta w starej puchowej kurtce, z chustą narzuconą na czapkę. W dłoniach trzymała dużą torbę: przetwory, smalec, miód, słoiki przewiązane szmatkami. Spod sukienki wystawały popękane walonki. Jej wargi drżały bardziej z emocji niż z mrozu.
— Mama? Dlaczego nie zadzwoniłaś? — zapytał cicho, przez zęby, gwałtownie rozglądając się, czy przypadkiem ktoś z sąsiadów nie widzi.
— Synku, twój numer nie odpowiada. Przyjechałam mimo wszystko — u nas kłopot. Bez ciebie się nie obejdzie…
Westchnął, odsunął się, wpuszczając matkę do przedpokoju. Chwycił ją za łokieć, gwałtownie wciągnął do mieszkania i zatrzasnął drzwi. Jego oczy biegały nerwowo — jak to ukryć?
Kacper od lat mieszkał w Warszawie. Dostał się na studia, skończył je z wyróżnieniem, od razu zatrudnił się w dużej firmie. Znajomości, odrobina szczęścia i upór zrobiły swoje — karierę zbudował błyskawicznie. Do rodziców, którzy żyli we wsi pod Łowiczem, prawie nie zaglądał. Dzwonił rzadko — w święta. Przeszłość ukrywał ze wstydem. Na pewno nie był z niej dumny.
— Co się stało, mamo? — spytał chłodno, gdy próbowała zdjąć wełniane rękawiczki.
— Twój siostrzeniec, Jaś, bardzo osłabł. Robert z Agnieszką ledwo dają radę. Urodziło im się drugie dziecko, Agnieszka nie pracuje, a brat kiedyś co miesiąc przesyłał ci pieniądze na studia… Synku, pomóż im choć trochę, teraz jest im bardzo ciężko…
Kacper już miał odpowiedzieć, gdy znowu zadzwoniło domofon. Obrócił się gwałtownie.
— Siedź cicho! — syknął. — Nie wychodź. Broń Boże, żeby cię ktoś zobaczył!
Zamknął drzwi do sypialni i pośpieszył do gości. Na progu stał jego kolega z pracy, Marek.
— Słuchaj, Kacper, portier powiedział, iż twoja mama przyjechała? — zmrużył oczy. — Nie rozumiem, mówiłeś, iż rodzice zginęli tragicznie na urlopie w Tajlandii?
— A! To pomyłka. Jakaś starsza pani się pomyliła, już załatwiłem — machnął ręką Kacper. — Słuchaj, wpadnij do sklepu, czekam na Zuzię, córkę prezesa. Trzeba zorganizować kolację na poziomie. Może między nami się coś poważniejszego ułoży.
Mrugnął i niemal wypchnął Marka za drzwi. Wrócił, rzucając nerwowe spojrzenie w stronę sypialni. Tam, na skraju łóżka, siedziała jego matka. Jej oczy były jak szkło. Wszystko słyszała.
— Synku… naprawdę mówiłeś, iż my… nie żyjemy? — zapytała drżącym głosem. — Dlaczego kłamałeś? Skąd w tobie tyle wstydu?
Skrzywił się.
— Mamo, dość. Ile im potrzeba?
— Czterdzieści… — szepnęła.
— Tysięcy dolarów?
— Co ty! Zwykłych złotych…
— Żeby takich głupot psuć mi wieczór? Masz. Pięćdziesiąt. Nie pokazuj się już w ten sposób. Proszę. Mam teraz inne życie. Jesteśmy innymi ludźmi.
Zamówił jej taksówkę, wynajął pokój w najtańszym hotelu przy dworcu i kupił bilet powrotny. Pożegnał się, choćby nie patrząc.
Późnym wieczorem wszedł do sypialni z Zuzią. Dziewczyna usiadła na łóżku, rozejrzała się, aż nagle jej wzrok padł na tamtą torbę.
— Co to za rupiecie? Kacper, skąd ten smród?
— Sprzątaczka, znowu coś nanosiła. W tym miesiącu dostanie bez premii — rzuł obojętnie i odwrócił się.
Tymczasem w trzęsącym się wagonie pociągu osobowego jego matka jechała do domu. Patrzyła przez okno na migające latarnie i połykała łzy. Wciąż myślała: gdzie ona i ojciec popełnili błąd? Gdzie stracili syna, iż teraz wstydzi się jej zapachu, jej rąk, jej życia?
I dlaczego miłość, którą go wychowali, obróciła się dla nich w taki ból…