**Wstyd w busie**
Halina Wojciechowska śpieszyła się na przystanek, przyciskając do piersi małą torebkę. Deszcz właśnie ustał, a chodnik lśnił mokrymi plamami pod październikowym, szarym niebem. W torebce miała dwieście złotych — wszystko, co udało jej się uzbierać na leki dla męża. Stanisław Marianowicz znów narzekał na ból pleców, a lekarz wypisał tak drogie tabletki, iż emerytury nie starczało choćby na pół opakowania.
Bus podjechał z charakterystycznym skrzypieniem hamulców. Halina weszła po schodkach i podała kierowcy dziesięciozłotówkę.
— Dwadzieścia pięć — burknął, choćby na nią nie patrząc.
— Jak to dwadzieścia pięć? Wczoraj jechałam za dwadzieścia — odpowiedziała zdezorientowana.
— Dziś drożej. Ceny poszły w górę — mruknął, niecierpliwie stukając palcami w kierownicę.
Halina zawahała się. Dwadzieścia pięć złotych oznaczało, iż na leki zostanie jeszcze mniej. Może jednak pójść piechotą? Ale do apteki było dobre trzy kilometry, a w domu czekał Stanisław, cierpiący…
— Proszę pani, może przejdzie? — odezwał się ktoś z tyłu. — Ludzie czekają.
Twarz Haliny zaróżowiła się. Siegnęła do torebki, wyjęła kolejną dziesięciozłotówkę i pięciozłotówkę.
— Dziękuję — mruknął kierowca, choćby nie spojrzawszy na pieniądze.
Przeszła w głąb autobusu. Wszystkie miejsca były zajęte. Młody chłopak w słuchawkach wpatrywał się w telefon. Obok niego dziewczyna coś nerwowo pisała, nie odrywając wzroku od ekranu. Po środku kobieta z małym dzieckiem na rękach kołysała je, nucąc cicho kołysankę. Dziecko marudziło, a matka wyglądała na wyczerpaną.
— Niech pani siada — powiedziała nagle, wskazując na swoje miejsce. — I tak muszę stać, on nie daje mi usiedzieć.
— Ależ nie, dziękuję, postoję — zaprotestowała Halina.
— Proszę już siadać — nalegała matka. — Widać, iż pani zmęczona.
Halina z wdzięcznością usiadła. Maluch spojrzał na nią wielkimi, ciekawskimi oczami i nagle się uśmiechnął.
— Jaki śliczny — powiedziała mimowolnie. — Ile ma miesięcy?
— Osiem. Ząbki mu wychodzą, stąd marudzi — odparła zmęczonym głosem. — Jedziemy do lekarza, może coś przepisze.
— Ja też do apteki, leki dla męża. Strasznie go plecy bolą.
— Rozumiem. Moja teściowa też cierpi, ma artretyzm.
Bus zatrzymał się na kolejnym przystanku. Wszedł starszy mężczyzna z laską, powoli wdrapując się po schodach. Kierowca niecierpliwie zerkał w lusterko.
— No szybciej, dziadku, czas to pieniądz!
Staruszek rozejrzał się bezradnie. Wszystkie miejsca były zajęte. Chłopak w słuchawkach choćby nie drgnął, wpatrzony w telefon.
— Młody człowiek — zwróciła się do niego Halina — może ustąpi pan miejsce?
Wyjął niechętnie jeden słuchawkę.
— Co?
— Starszemu panu — powtórzyła, wskazując głową na mężczyznę z laską.
— A, no… — wstał, nie odrywając wzroku od ekranu.
Starszy pan podziękował skinieniem głowy i ostrożnie usiadł.
— Dziękuję, kochana — powiedział do Haliny. — Jeszcze są dobrzy ludzie.
Zrobiło jej się głupio — sama też nie od razu zauważyła wchodzącego staruszka, zajęta rozmową.
Bus gwałtownie zahamował na światłach. Pasażerowie pochylili się do przodu. Dziecko rozpłakało się.
— Uważać! — warknęła matka. — Dziecko jest!
— Drogi takie, iż jak nie chcesz, to i tak trzęsie — odciął się kierowca. — Nie podoba się? Zamów taksówkę.
— Nie każdego stać na taksówki — cicho powiedział starszy mężczyzna. — Ja muszę dojechać do przychodni, a już nóg nie czuję.
— Wszyscy teraz oszczędzamy — westchnęła Halina. — Ceny idą w górę, a emerytury stoją w miejscu.
— No właśnie — przytaknęła młoda matka. — Ja na macierzyńskim, mąż jeden pracuje. Każdą złotówkę liczymy.
W autobusie zapanowała dziwna atmosfera zrozumienia. Ludzie wymieniali spojrzenia, jakby nagle uświadomili sobie, iż wszyscy są w podobnej sytuacji.
— Pamiętam, jak jeździło się z konduktorem — westchnął starszy pan. — Wszystko kulturalnie, bilet wręczy, resztę wyda…
— Inne czasy — zgodziła się Halina. — I ceny nie skakały co dzień.
— A niech tam ceny — wtrąciła kobieta koło okna. — Chodzi o szacunek do ludzi.
Chłopak w słuchawkach nagle podniósł głowę.
— Może to my staliśmy się obojętni? — powiedział niespodziewanie. — Każdy w swoim telefonie żyje, nikogo nie widzi.
Halina spojrzała na niego zdumiona. Nie spodziewała się takiej refleksji.
— Mądre słowa — przytaknął starszy pan. — Mój wnuk też, cały czas w komputerze. A dla babci czasu nie ma.
— Niech pan opowie coś interesującego — zaproponował chłopak, chowając telefon. — O dawnych czasach.
Staruszek ożywił się.
— Co tam mam opowiadać… Ale dobrze. Chcecie usłyszeć, jak poznałem żonę? Też w autobusie było.
— Prosimy! — odezwało się kilka głosów.
— Jechałem tramwajem, był rok pięćdziesiąty siódmy. A ona stała obok, taka ładna, w czerwonej sukience. Nagle tramwaj zahamował, ona się potknęła, a ja ją złapałem. I tak się zaczęło.
— Romantycznie — uśmiechnęła się młoda matka.
— Romantycznie — potwierdził. — Przeżyliśmy razem pięćdziesiąt lat, aż do jej śmierci.
W autobusie zrobiło się cicho. Każdy pogrążył się w myślach.
— A ja z mężem poznałam się w kolejce po chleb — wtrąciła Halina. — Stał przede mną, odwracał się, uśmiechał. Potem zaproponował, iż mnie odprowadzi.
— Dobrze, gdy jest z kim życie dzielić — cicho powiedziała kobieta przy oknie. — A ja została sama, dzieci daleko.
— Nie martw się — młoda matka przytuliła dziecko. — Dzieci wrócą. Moja mama też narzekała, iż rzadko odwiedzam, a teraz przywożę wnuka.
— Wnuki to prawdzi