Wspólna kuchnia i leniwa panna młoda

polregion.pl 4 tygodni temu

Wspólna kuchnia i leniwa synowa

Mieszkamy z Antonem w jego domu – no, może nie do końca jego. Oprócz nas żyją tu jeszcze jego młodszy brat Paweł i jego żona Kinga. Mamy jedną wspólną kuchnię, jedzenie kupujemy razem, gotujemy na zmianę, a rachunki dzielimy po połowie. Brzmi jak idealna komuna, prawda? Tylko iż Kinga, nasza droga synowa, najwyraźniej uznała, iż gospodarstwo domowe to nie jej sprawa. Ani łyżki nie umyje, ani ziemniaków nie obierze, a ja już jestem na granicy, żeby wręczyć jej miotłę i powiedzieć: „Witaj w prawdziwym świecie!” Ale na razie się powstrzymuję, chociaż moja cierpliwość topnieje szybciej niż masło na patelni.

Dom odziedziczyli Antoni i Paweł po rodzicach, a kiedy wzięliśmy ślub, postanowiliśmy mieszkać razem – taniej, a i dom duży, miejsca nie brakuje. Nie miałam nic przeciwko: Paweł to spokojny facet, pracuje w warsztacie samochodowym, w domu prawie go nie widać. Ale Kinga… Oj, z nią już trudniej. Kiedy tylko pobrali się z Pawłem, myślałam, iż po prostu się wstydzi, nie chce się wtrącać. Minęło pół roku, i zrozumiałam: to nie wstyd. Kinga to mistrzyni w unikaniu jakiejkolwiek pracy. Potrafi godzinami siedzieć w swoim pokoju, przeglądać telefon albo malować paznokcie, podczas gdy ja w kuchni szykuję obiad dla czterech osób.

Nasz system jest prosty: jedzenie kupujemy wspólnie, gotujemy na zmianę. Ja z Antonem bierzemy na siebie połowę tygodnia, Paweł czasem usmaży mięso albo zrobi swoje słynne kanapki, a Kinga… No cóż, jej kolej to zamówienie pizzy albo postawienie na stole jogurtu z napisem „obiad gotowy”. I dobrze, gdyby tylko nie lubiła gotować, ale ona choćby naczyń za sobą nie myje! Pewnego razu policzyłam: w ciągu tygodnia zmywam górę talerzy, z której połowa to jej filiżanki po kawie z niedopitą latte. A kiedy proszę, żeby po sobie posprzątała, patrzy na mnie jak na kosmitkę i mówi: „Oj, Wiola, zapomniałam, zrobię to jutro”. Jutro? To jutro nigdy nie nadchodzi!

Próbowałam rozmawiać z Antonem. „Antek – mówię – twoja synowa traktuje nas jak służbę. Może Paweł z nią porozmawia?”. Antoni tylko się śmieje: „Wiola, nie dramatyzuj, Kinga po prostu nie przywykła do gospodarstwa. To dziewczyna z miasta, mama za nią wszystko robiła”. Z miasta? A ja niby z wiejskiej chaty uciekłam? Też wychowałam się w mieście, ale to nie przeszkadza mi obierać ziemniaków czy myć podłogi. Paweł, kiedy mu delikatnie zasugerowałam, tylko wzruszył ramionami: „Kinga jest jaka jest. Nie chce gotować – nie zmuszaj”. Nie zmuszaj? A kto wtedy nakarmi tę gromadę, jeżeli ja też zacznę „nie chcieć”?

Kilka dni temu zdarzyło się coś, co mnie dobiło. Przyrządziłam prawdziwy bigos, taki, jak Antek lubi, z duszoną wieprzowiną. Starałam się dwie godziny, nakryłam do stołu, wołam wszystkich. Kinga schodzi, nabiera sobie pełny talerz i mówi: „Wiola, a dlaczego bigos taki kwaśny? Powinnaś dodać więcej śmietany”. Mało widelec mi z ręki nie wypadł. Kwaśny? To ja stałam te dwie godziny przy garach, żeby usłyszeć, iż mój bigos „nie taki”? A ona choćby dziękuję nie powiedziała, zjadła i wyszła, zostawiając talerz na stole. Wtedy straciłam cierpliwość i rzuciłam: „Kinga, jeżeli nie smakuje, gotuj sobie sama”. Ona tylko prychnęła: „No przecież ja nie umiem, Wiola, ty to robisz lepiej”. Lepiej? To znaczy, iż od dziś jestem oficjalnie szefem kuchni w tym domu?

Zaczęłam zastanawiać się, co zrobić. Pierwsza opcja – strajk. Przestać gotować, sprzątać, robić zakupy. Zobaczymy, jak Kinga zaśpiewa, gdy w lodówce zostanie tylko jej jogurt. Ale wiem, iż Antek z Pawłem zaczną narzekać, a nie chcę kłócić się z mężem przez nią. Druga – rozmowa w cztery oczy. Powiedzieć: „Kinga, to nie hotel, albo pomagasz, albo jadasz na mieście”. Ale boję się, iż znów udaje, iż nie rozumie, albo zacznie płakać przed Pawłem, a on obwini mnie. Trzecia – pogodzić się. Ale to nie w moim stylu. Nie zamierzam być służącą we własnym domu.

Czasem marzę, żebyśmy z Antonem wynajęli mieszkanie i się wyprowadzili. Ale ten dom to jego spadek, kocha to miejsce, a i ja się do niego przywiązałam: jest ogród, weranda, jest tu przytulnie. Nie chcę rezygnować z czegoś, co jest dla nas ważne, tylko przez Kingę. Próbowałam choćby podstępów: zaproponowałam podział kuchni na „strefy odpowiedzialności”. Każdy dba o swoje jedzenie i naczynia. Kinga tylko skinęła głową i dalej piła kawę z mojego kubka. Chyba jest nie do przebicia.

Moja przyjaciółka, gdy się jej poskarżyłam, poradziła: „Wiola, daj jej konkretne zadanie. Powiedz, iż w środę ona gotuje i koniec”. Spróbowałam. Wyznaczyłam dzień, a ona na to: „Oj, Wiola, w środę jestem zajęta, może ty?”. Zajęta? Przewijaniem mediów społecznościowych? Już jestem gotowa powiesić w kuchni grafik z dopiskiem: „Kinga, twój dzień – pizza albo głód”. Może to wreszcie ją ruszy.

Na razie staram się nie wybuchać. Gotuję, sprzątam, ale za każdym razem, gdy widzę jej brudny kubek, wyobrażam sobie, jak wręczam jej medal za „mistrzostwo w nicnierobieniu”. Antek obiecuje porozmawiać z Pawłem, ale nie wierzę, iż to coś zmieni. Kinga jest jak kot – chodzi własnymi ścieżkami, tylko je z mojej miski. Ale znajdę sposób, żeby postawić ją do pionu. Ten dom jest nasz, i nie pozwolę, żeby jedna leniwa synowa zamieniła go w strefę swojego komfortu. A tymczasem marzę tylko o tym, żeby chociaż raz umyła po sobie talerz. Marzenia się spełniają, prawda?

Idź do oryginalnego materiału