Czerwona iskra miłości
Klęczałam na kolanach, wyrywając chwasty między grządkami, gdy usłyszałam głos za furtką. Otarłam pot z czoła, wyprostowałam się i wyszłam na podwórko. Przed bramą stała nieznajoma kobieta, wyglądająca na czterdziestkę.
— Antonina, dzień dobry. Musimy porozmawiać — zaczęła stanowczo.
— Dzień dobry… Wejdź, skoro przyszłaś — odparłam sucho i wpuściłam ją na podwórze.
W kuchni, czekając na wrzątek, przyglądałam się gościowi ukradkiem. Zmęczona twarz, oczy zmrużone od słońca. Cokolwiek chciała, łatwej rozmowy na pewno nie było w planach.
— Nazywam się Nina. Nie znamy się, ale dużo o tobie słyszałam. Nie będę owijać w bawełnę… Twój nieżyjący mąż miał syna. Chłopiec ma trzy lata. Nazywa się Miłosz.
Zamarłam, wpatrując się w nią w milczeniu. Wyglądała na zbyt dojrzałą, by być matką tak małego dziecka.
— Nie mój — zrozumiała mój wzrok. — U mojej sąsiadki, Kasi. Twój Jurek do niej zaglądał… No i wyszło, jak wyszło. Chłopak rudy, piegowaty — żywy portret twojego męża. choćby testów nie trzeba. Tylko że… Kasia nie żyje. Zaniedbała zapalenie płuc, nie doczekała. Chłopak został sam.
Milczałam, ściskając filiżankę w dłoniach.
— Kasia nie miała rodziny, nikogo. Pracowała w sklepie, wynajmowała pokój. Jak nikt się nim nie zaopiekuje, trafi do domu dziecka. A ty — żona Jurka, macie dwie córki. To przecież ich rodzony brat.
— A co mnie to obchodzi? Mam własne dzieci! Chcesz, żebym wzięła na siebie cudze? I to po takim czymś? — głos mi zadrżał. — Sami go sobie wychowujcie, skoro jesteście tacy dobrzy.
— Mój obowiązek było powiedzieć. Ty zdecyduj. Chłopak spokojny, uczuciowy… Jest teraz w szpitalu. Czas ucieka. — Nina wstała i wyszła.
Zostałam sama w kuchni. Herbata ostygła, a w głowie przewijały się wspomnienia.
Jurka poznałam po studiach. Rudy, wesoły, z wierszami i głupimi dowcipami. Po roku wzięliśmy ślub, babcia zostawiła nam dom. Urodziły się Weronika, potem Ola. Pieniędzy zawsze brakowało, ale dawaliśmy radę. A potem Jurek zaczął pić. Znikał na dni, kłamał, tracił pracę. Ja harowałam do upadłego, myślałam o rozwodzie. A on — zginął, pijany, pod kołami samochodu.
Płakali wszyscy. choćby Ola, jeszcze malutka. A teraz okazuje się, iż Jurek miał syna…
W tej chwili do domu wpadła Weronika.
— Mamo, co tak smutna? Idziemy do kina, a ja jestem głodna…
W milczeniu postawiłam na stół talerz z ugotowanymi ziemniakami i parówkami.
— A wiesz, iż masz brata?
— Co? Jaki brat? — Weronika zastygła.
— Syn naszego taty. Trzy lata. Matka nie żyje. Chłopaka chcą oddać do domu dziecka. Ot, tak.
— Znasz go? Jego matkę?
— Nie. Podobno Kasia, nie stąd. Pracowała w sklepie. To wszystko.
Następnego dnia Weronika podeszła do mnie w kuchni.
— Mamo, byliśmy z Olą w szpitalu. Widziałyśmy Miłosza. On… on jest do nas podobny, mamo. Pyzaty, rudy. Stoi w łóżeczku i wyciąga rączki. Dałyśmy mu jabłko, pomarańczę. Płakał, wołał mamy…
— Co wam strzeliło do głowy?! — wybuchnęłam. — Ja haruję, wy się uczycie, pieniędzy jak na lekarstwo, a wy mi jeszcze dziecko? Jak ty to sobie wyobrażasz?
— Mamo, zawsze mówiłaś — dzieci nie są winne. To nasz. Rodzony. Nie jego wina, iż tata go spłodził!
— Nie ma pieniędzy! — krzyknęłam. — Ola musi się uczyć, ty zdawać, a ja mam teraz jeszcze jeden problem?
— Można dostać zasiłek na opiekę. Mamo, jesteś kobietą… zobacz go. Po prostu zobacz.
Pojechałam tam trzeciego dnia. Na dyżurce siedziała pielęgniarka.
— Chłopiec, Miłosz… Trzy lata. Podobno do domu dziecka…
— A pani mu kto?
— Żona jego ojca. Nieżyjącego… chcę tylko zobaczyć…
— Wczoraj były dziewczynki. Pani córki, jak rozumiem. Teraz tylko płacze. No, niech pani idzie.
Otworzyłam drzwi. I zamarłam. W łóżeczku siedział rudy chłopiec. Jakby Jurek się odrodził. Błękitne oczy, kędzierzawe włosy.
— Ciociu… — szepnął. — A gdzie mama?
— Mamy nie ma, Miłoszku…
Rozpłakał się. Podeszłam, wzięłam go na ręce. Gładząc po główce, poczułam, jak coś we mnie pęka.
— Zabierz mnie… Ja chcę jeść… Ja chcę do domu…
Następnego dnia zebrałam dokumenty. Wyszłam wcześniej z pracy, podpisałam zgodę na opiekę. Złożyłam wniosek.
Minęło piętnaście lat.
— Mamo, nie martw się. Obiecuję, wszystko będzie dobrze. Słuchać się będę, pisać też. Rok to nic, zleci. A potem pójdę do warsztatu wuja Leszka, wiesz, iż z samochodami mi po drodze.
— Mój złoty… — pogładziłam rude kędziory, które nigdy nie ułożyły się w porządną fryzurę.
Przede mną stał wysoki chłopak, już nie dziecko. Mój syn.
Przytuliłam go mocno. W gardle ściskało — oto i wyŚwiat się zmienia, ale jedno pozostaje niezmienne – miłość, która zaczęła się od bólu, teraz świeci najjaśniej.