No więc nareszcie… czy to dopiero początek?
Kiedy wychodziła za mąż, Kinga choćby nie przypuszczała, iż jej przyszły mąż Krzysztof od lat jest więźniem nałogu. Poznali się szybko, zaiskrzyło, a on już po kilku tygodniach oświadczył się — lekko wstawiony, z charakterystycznym zapachem alkoholu:
— Kinga, może byśmy się pobrali? — wyszeptał, opierając się o framugę.
— Chyba jesteś pijany? — zaprotestowała słabo, bardziej zaskoczona niż zła. W końcu też marzyła o ślubie — wszystkie koleżanki już miały obrączki.
— No z euforii — zaśmiał się Krzysztof. — Toż to święto! Oświadczyny!
— Zgoda, ale pod jednym warunkiem: pijesz tylko od święta — uprzedziła.
— No to akurat mam powód do świętowania — odparował żartobliwie.
Młoda, naiwna, zakochana — Kinga nie wiedziała, iż ojciec Krzysztofa pił całe życie. A syn już dawno podzielił ten nałóg, choć matka, Bożena, bezradnie kiwała głową:
— Sam się zapiłeś, a teraz i syna wciągasz!
— Niech chłopak będzie prawdziwym facetem! — uśmiechał się jej mąż, nalewając synowi kieliszek do obiadu.
Po ślubie zamieszkali w małym mieszkaniu, które Kinga dostała po babci. Z początku było znośnie: Krzysztof pracował, wracał regularnie, choć często z „atmosferą”. Zawsze miał gotowe wytłumaczenie:
— U Zbyszka dziecko się urodziło, jak nie wypić? U Darka urodziny, no i wznieśliśmy toast… A Władek na działce częstował — nie wypadało odmówić…
Potem urodził się syn — Tomek. Ale ojcostwo wcale nie otrzeźwiło Krzysztofa. Coraz rzadziej bywał w domu, unikał kontaktu z dzieckiem.
— Dlaczego nie spędzasz czasu z synem? — pytała Kinga z wyrzutem.
— Sam mówisz: „nie chuchaj na niego fuszerką”. Więc nie podchodzę — machnął ręką.
— To przestań pić! Ile można? — łzy spływały jej po policzkach.
Minęło osiem lat. Alkohol stał się nieodłączną częścią życia Krzysztofa. Pracę tracił jedna po drugiej. Kinga ciągnęła wszystko sama, na szczęście Bożena pomagała — kupowała wnukowi ubrania, dorzucała się do rachunków.
— Kinga to skarb — zwierzała się Bożena siostrze. — A syn… coraz gorzej. Nie poznaję go.
Krzysztof stał się cieniem dawnego siebie: wynędzniały, bez zębów, bez chęci do życia. Ani miłości, ani troski — nic nie zostało.
— Rozwiedź się z nim — radzili wszyscy: koleżanki, współpracownicy, choćby sąsiedzi.
Ale Kinga żałowała męża. Jak bezdomnego psa. Aż w końcu zrozumiała, iż Tomek rośnie, patrzy, wchłania, i sam już nie chce wracać do domu, gdzie śmierdzi nieszczęściem.
Wtedy powiedziała teściowej:
— Bożeno, nie daję już rady. Rozwodzę się.
— Może go leczyć? — cicho poprosiła. — Może jeszcze nie za późno?
— Ile wy swojego leczyliscie? — gorzko uśmiechnęła się Kinga. — Chcę, żeby syn wyrósł inaczej. Lepiej, żeby w ogóle nie widział ojca.
Bożena tylko westchnęła:
— No to gdzie on pójdzie… Do nas, oczywiście. Co ja tam będę miała…
Ale był jeszcze jeden powód. Kinga od dawna czuła sympatię do kolegi z pracy — Wojtka. Pojawił się w ich dziale niedawno: zadbany, jasnowłosy, z przenikliwymi niebieskimi oczami i rzadką dziś uprzejmością. Po rozwodzie, bez awantur, przyjechał do ojca z innego miasta. Kobiety w biurze — jedne dyskretnie, inne otwarcie — próbowały zwrócić jego uwagę, ale Wojtek trzymał dystans.
Gdy Kinga złożyła pozew, Krzysztof choćby się nie zdziwił. Torby pod drzwiami, krótka rozmowa — i poszedł. Do rodziców.
A dwa tygodnie później Wojtek podszedł do niej po pracy:
— Kinga, może kawę? Tak po prostu, pogadamy.
Skinęła, policzki jej zapłonęły. Posiedzieli w kawiarni, a między żartami i poważnymi słowami nagle padło:
— Od razu wiedziałem, iż nie jesteś tylko koleżanką z pracy. Jesteś moim przeznaczeniem — powiedział.
Od tamtego wieczoru wszystko się zmieniło. Tak, plotki w biurze były. Zwłaszcza od Asi:
— No proszę, nasza cicha wodza i Wojtka usidliła… A ja się tak starałam…
Kinga tylko wzruszała ramionami. Nie musiała nic tłumaczyć.
Wkrótce Wojtek jej się oświadczył. Skromny pierścionek, szczere spojrzenie, i serce znów zabiło mocniej.
W sobotę zaprosiła teściową. W domu pachniało drożdżówkami, na stole parowała herbata.
— Mam nowinę — powiedziała Kinga, serce waliło. — Wychodzę za mąż. Za Wojtka.
Bożena na moment zastygła. A potem… rozpłakała się i przytuliła ją:
— No nareszcie… Córeczko, zasłużyłaś na szczęście. Pomogę ci przygotować wesele. Będzie najpiękniejsze!
Siedziały przy stole, planując suknię, kwiaty, gości. I Kinga czuła, iż nie ma już przed sobą tylko byłej teściowej — miała przyjaciółkę. A Bożena — córkę, której nie urodziła, ale przygarnęła sercem.