W czerwcu się rozwiodłam. Mąż wyszedł, trzaskając drzwiami, do tej, która jest „młodsza i bardziej atrakcyjna”. Szczegóły już nie mają znaczenia. Krzysztof, mój były, przed ślubem był uosobieniem czaru: kwiaty, czułe słowa, romantyzm. Ale po ślubie wersja próbna „idealnego męża” wygasła, a pełna okazała się z ograniczoną funkcjonalnością. Nic poważnego, ale jedna drzazga zatruwała życie. Zaczął liczyć pieniądze. I robił to z pewnym sadystycznym przekrzywieniem.
Jego pensja była nieco wyższa od mojej — o jakieś dwa tysiące złotych. To czyniło go „żywicielem rodziny”, a mnie — służącą do prac domowych. Ale wydatki rozliczał według własnej logiki. Zakupy „dla domu” uważał za swoją łaskę wobec mnie. „Dla domu” — to samochód na kredyt, po tysiąc złotych miesięcznie, którym raz w tygodniu woził mnie do supermarketu. „Dla domu” — zasłony, patelnie, remont kuchni. „Dla mnie” — ubranka dla dzieci, zabawki, opłata za przedszkole i lekarzy dla syna. „Dla mnie” — rachunki za mieszkanie, bo to ja je płaciłam. A skoro ja płaciłam, to znaczy, iż to moje wydatki. Wszystko to, według niego, było „dla żony”. Na siebie, jak twierdził, wydawał prawie nic. W jego oczach i oczach jego rodziny byłam „czarną dziurą”, pochłaniającą budżet. Zarabiałam mniej, a wydawałam wszystko, co on przynosił. Co miesiąc pytał z przekąsem: „Ile zostało pieniędzy?” Pieniędzy, oczywiście, nie zostawało.
W ostatnim roku małżeństwa jego ulubionym powiedzeniem było: „Trzeba cię ograniczyć, za dużo chcesz”. I ograniczał. Najpierw umówiliśmy się, iż zostawiamy sobie po pięćset złotych, reszta — do wspólnej puli. Potem postanowił zabierać różnicę między naszymi pensjami, zostawiając sobie tysiąc pięćset, a mnie te same pięćset. Później zmniejszył swój wkład jeszcze o pięćset, oznajmiając: „Twój krem za pięćdziesiąt złotych to luksus, a ja mydłem się obsługuję”. W końcu na dom, jedzenie, kredyt i dziecko wyznaczył mi dwa i pół tysiąca złotych: tysiąc dawał on, półtora — ja. Ale to nie wystarczało. Przestałam odkładać swoje pięćset złotych, wkładając całą pensję — dwa tysiące — w rodzinę. Żyłam z rzadkich premii i groszowych podwyżek, słuchając, jak on mnie „utrzymuje” i jak zamierza jeszcze bardziej ograniczyć moje „zachcianki”. Materialistka, oczywiście.
Dlaczego nie rozwiódłam się wcześniej? Byłam głupia. Wierzyłam jemu, jego matce, swojej matce. Myślałam, iż ma rację: nie umiem wydawać, on mnie utrzymuje. Chodziłam w łachmanach, oszczędzałam każdy grosz, łykałam przeciwbólowe, odkładając wizytę u dentysty — państwowa przychodnia zamknięta, a na prywatną nie było pieniędzy. Za to Krzysztof co miesiąc wydawał dwa tysiące na swoje „fanaberie”: nowy telefon, markowe buty, głośniki do samochodu za bajońskie sumy. I chwalił się, jak „mądrze zarządza budżetem”.
I oto — rozwód. Mój „żywiciel” odfrunął do tej, która nie ceruje starych swetrów, maluje usta, ćwiczy na siłowni, a nie kombinuje, jak wyżywić rodzinę za grosze i zrobić synowi rękawiczki z rozprutego kardiganu. Płakałam po nocach. Jak ja sobie poradzę sama z dzieckiem? Oszczędzałam jeszcze bardziej, z przerażeniem patrząc w przyszłość.
Ale przyszła wypłata. I — o cudzie! — na koncie zostały pieniądze. Dużo pieniędzy. Wcześniej w tym momencie już sięgałam po kartę kredytową. Potem przyszedł zaliczka, i pieniędzy było jeszcze więcej. Usiadłam, otarłam łzy, wzięłam notes i zaczęłam liczyć. Dochody, wydatki — wszystko w kolumnach. Tak, jego pensja, a raczej te marne tysiąc złotych, „wyparowały”. Ale zniknął też kredyt za samochód — tysiąc złotych. Na jedzenie zaczęłam wydawać o połowę mniej. Nikt nie narzeka, iż kurczak to nie mięso, nie domaga się steków, barszczu „tłustszego”, drogiej wędliny. Nikt nie kręci nosem na ser za dziesięć złotych, żądając „porządnego” za trzydzieści. Nie trzeba kupować piwa, słodycze nie znikają tonami. I nikt nie mówi: „Beznadziejne te twoje kotlety, zamów pizzę”.
WYLECZYŁAM ZĘBY! Boże, zrobiłam to! Wyrzuciłam łachmany, w których wstyd było odbierać syna z przedszkola, kupiłam zwykłe, ale nowe ubrania. Poszłam do fryzjera po raz pierwszy od sześciu lat. Po rozwodzie Krzysztof zaczął płacić alimenty — czterysta złotych, które starczają na przedszkole i basen. Przed świętami „wspaniałomyślnie” dał dodatkowe dwieście złotych, pisząc: „Kup dziecku owoce i porządny prezent, nie waż się wydać na siebie, znam cię”. „Na siebie” — rozbawił mnie. Ja, upojona wolnością i pieniędzmi w portfelu, kupiłam synowi wszystko, o czym marzył: niedrogi mikroskop, zestaw Lego, smartwatch. Z premii zrobiłam remont w jego pokoju. Na święta podarowałam mu dużą klatkę z chomikami i wszystkimi akcesoriami.
W listopadzie zgodziłam się na awans, o którym wcześniej bałam się myśleć. Więcej pracy? A jak ja zdążę z domem? Ale zdążam. Nie muszę godzinami stać przy kuchni, lepić pierogów („Utrzymuję cię, żebyś jadła sklepowe?”). Nikt nie nazywa mnie utrzymanką, nie drze nerwów. Tylko była teściowa zagląda „zobaczyć się z wnukiem”, fotografując lodówkę i remont, pewnie dla sprawozdania synowi.
Teraz leżę na kanapie, jem mango, patrzę, jak syn karmi chomiki, pytając: „Dobrze nasypałem? A wody wystarczy? A marchewkę tak pokroić?” I jest mi tak spokojnie. Bez Krzysztofa i jego pieniędzy. Tak, musiałam sprzedać babciny domek na wsi, aby wykupić jego część w mieszkaniu. Ale wolność i spokój — są tego warte.