Wolność cenniejsza niż pieniądze

newsempire24.com 2 dni temu

Wiejsko-niepodległościowa droga

W czerwcu się rozwiodłam. Mąż wyszedł, trzaskając drzwiami, do tej, która jest „młodsza i ładniejsza”. Szczegóły już nieistotne. Błażej, mój były, przed ślubem był samym urokiem: kwiaty, czułe słówka, romantyzm. Ale po ślubie wersja próbna „idealnego męża” wygasła, a pełna okazała się okrojona. Nic dramatycznego, ale jedna drzazga zatruwała życie. Zaczął liczyć pieniądze. I robił to z jakimś sadystycznym zacięciem.

Jego pensja była trochę wyższa od mojej – o jakieś tysiąc złotych. To czyniło go „żywicielem rodziny”, a mnie służącą domową. Ale wydatki liczył po swojemu. Zakupy „dla domu” były jego łaską wobec mnie. „Dla domu” – to auto na kredyt, po 1000 zł miesięcznie, którym raz w tygodniu woził mnie do hipermarketu. „Dla domu” – firanki, patelnie, remont kuchni. „Dla mnie” – dziecięce chełchy, zabawki, przedszkole i lekarze dla synka. „Dla mnie” – rachunki, bo to mnie płaciłam. Skoro ja płaciłam, to moje wydatki. A według niego to wszystko „dla żony”. Na siebie, jak twierdził, prawie nie wydawał. W jego oczach i oczach jego rodziny byłam „czarną dziurą”, pożerającą budżet. Zarabiam mniej, a wydaję wszystko, co on przynosi. Co miesiąc pytał szyderczo: „Ile zostało?” Pieniędzy, oczywiście, nie zostawało.

W ostatnim roku małżeństwa jego ulubione zdanie brzmiało: „Trzeba cię ograniczyć, za dużo chcesz”. I ograniczał. Najpierw umówiliśmy się, iż zostawiamy sobie po 500 zł, reszta do wspólnego garnka. Potem postanowił zabierać różnicę w naszych pensjach, zostawiając sobie 1500 zł, a mnie te same 500. Później uszczuplił swój wkład o kolejne 500, mówiąc: „Twój krem za 30 zł to luksus, a ja mydłem się myję”. W końcu na dom, jedzenie, kredyt i dziecko miałam 2500 zł: 1000 od niego, 1500 ode mnie. Ale to nie starczało. Przestałam odkładać swoje 500 zł, wrzucając całą pensję – 2000 zł – w rodzinę. Żyłam z premii i groszowych dopłat, słuchając, jak on mnie „utrzymuje” i jak planuje jeszcze bardziej przyciąć moje „zachcianki”. Miałam być materialistką.

Czemu nie rozwiodłam się wcześniej? Byłam głupia. Wierzyłam jemu, jego matce, swojej matce. Myślałam, iż ma rację: nie umiem wydawać, on mnie utrzymuje. Chodziłam w szmatach, oszczędzałam każdy grosz, łykałam leki przeciwbólowe, odkładając wizytę u dentysty – państwowa przychodnia zamknięta, a na prywatną nie było pieniędzy. Za to Błażej co miesiąc wydawał 1500 zł na swoje „fanaberie”: nowy telefon, markowe adidasy, nagłośnienie w samochód za bajońskie sumy. I chwalił się, jak „mądrze zarządza budżetem”.

I wreszcie – rozwód. Mój „żywiciel” odleciał do tej, która nie ceruje swetrów, maluje usta, ćwiczy na siłowni, a nie głowi się, jak wyżywić rodzinę za grosze i zrobić synkowi rękawiczki z rozprutego kardiganu. Płakałam w nocy. Jak poradzę sobie sama z dzieckiem? Zacisnęłam pasa jeszcze bardziej, ze strachem patrząc w przyszłość.

Ale przyszła wypłata. I – o cudo! – na koncie zostały pieniądze. Sporo. Wcześniej w tym momencie już sięgałam po kartę kredytową. Potem przyszedł zaliczka, i było jeszcze lepiej. Usiadłam, otarłam łzy, wzięłam notes i zaczęłam liczyć. Dochody, wydatki – wszystko w kolumnach. Tak, jego pensja, a adekwatnie te marne 1000 zł, „wyparowały”. Ale zniknąły też raty za auto – 1000 zł. Na jedzenie wydaję teraz połowę mniej. Nikt nie marudzi, iż kurczak to nie mięso, nie żąda steków, tłustego barszczu, drogiej kiełbasy. Nikt nie krzywi się na ser za 10 zł, domagając się „porządnego” za 30. Nie muszę kupować piwa, słodycze nie znikają w mgnieniu oka. I nikt nie rzuca: „Twoje kotlety to gniot, zamów pizzę”.

WYLECZYŁAM ZĘBY! Boże, w końcu! Wyrzuciłam łachmany, w których wstydziłam się odbierać syna z przedszkola, kupiłam proste, ale nowe ciuchy. Poszłam do fryzjera pierwszy raz od sześciu lat. Po rozwodzie Błażej zaczął płacić alimenty – 400 zł, które starczają na przedszkole i basen. Przed świętami „wspaniałomyślnie” dołożył 250 zł, pisząc: „Kup dziecku owoce i porządny prezent, tylko nie wydawaj na siebie, znam cię”. „Na siebie” – rozśmieszył mnie. Ja, pijana z wolności i pieniędzy w portfelu, kupiłam synkowi wszystko, o czym marzył: mikroskop za 100 zł, zestaw Lego, smartwatcha. Z premii zrobiłam remont w jego pokoju. Na Gwiazdkę dostał dużą klatkę z chomikami i pełnym wyposażeniem.

W listopadzie zgodziłam się na awans, o którym wcześniej bałam się myśleć. Więcej pracy? Jak ja zdążę z domem? Ale daję radę. Nie trzeba stać godzinami przy garach, lepić pierogów („Ja cię utrzymuję, żebyś kupne jadła?”). Nikt nie nazywa mnie utrzymanką, nie drenuje nerwów. Tylko była teściowa wpada „zobaczyć wnuczka”, przy okazji fotografując lodówkę i remont, pewnie dla raportu syну.

Teraz leżę na kanapie, jem mango, patrzę, jak synek karmi chomiki, pytając: „Dobrze nasypałem? A wody ma dość? A tak pokroić marchewkę?”. I czuję spokój. Bez Błażeja i jego pieniędzy. Tak, musiałam sprzedać babcine dom na wsi, by wykupić jego część w mieszkaniu. Ale wolność i cisza są więcej warte.

Idź do oryginalnego materiału