Właściciel Baru, Który Wszedł w Podszywanie A To, Co Zobaczył, Złamało Mu Serce
W chłodny poniedziałkowy poranek Jakub Wiśniewski wysiadł z czarnego SUV-a, słysząc ciche tykanie silnika za sobą. Nie wyglądał jak właściciel sieci popularnych barów. Zniknęły garnitury szyte na miarę, wypastowane buty i pewność siebie biznesmena. Zamiast tego miał na sobie wyblakłe dżinsy, znoszoną bluzę z kapturem i wełnianą czapkę nasuniętą nisko na czoło. Dla przechodniów mógł być po prostu kolejnym mężczyzną idącym na śniadanie albo kimś, kto od dawna ledwo wiąże koniec z końcem.
O to mu właśnie chodziło.
Przez ostatnie dziesięć lat Jakub wkładał całe serce w swoją sieć barów Wiśnia. Zaczynał od food trucka, przepisu na najpyszniejsze drożdżówki pod słońcem i wsparcia matki, która pomagała mu piec ciasta o świcie. Z jednego food trucka powstał lokal, a potem kolejne. W najlepszych czasach Wiśnia była miejscem, gdzie rodzice zabierali dzieci po meczach podwórkowych, przyjaciele spotykali się na weekendowe śniadania, a pracownicy zaczynali długi dzień od solidnego posiłku.
Ale ostatnio Jakub zauważył zmianę. Pięciogwiazdkowe recenzje zniknęły, zastąpione skargami wolna obsługa, zimne dania, a choćby plotki o chamstwie. To bolało, bo jego marka nigdy nie była tylko o jedzeniu. Chodziło o życzliwość, wspólnotę i szacunek. Mógł zatrudnić tajnych inspektorów lub postawić więcej kamer, ale coś podpowiadało mu, iż prawda wyjdzie na jaw tylko wtedy, gdy zobaczy ją na własne oczy.
I tak, tego poniedziałkowego poranka, postanowił wejść w rolę klienta.
Wybrał lokal w centrum miasta ten pierwszy, który otworzył. Ten, w którym na rogu ławki wciąż była rysa po gorącej blaszce od ciasta, którą kiedyś postawiła jego matka. Gdy przekraczał ulicę, miasto powoli budziło się do życia: samochody mruczały, kroki odbijały się echem od chodnika, a zapach skwierczącego boczku mieszał się z chłodnym powietrzem. Serce zabiło mu szybciej.
W środku czerwone kanapy i kratkowana podłaga wyglądały tak samo. Ale twarze za ladą? Zupełnie obce.
Dwie kasjerki zajmowały stanowisko. Jedna chuda dziewczyna w różowym fartuchu, głośno przeżuwająca gumę i wpatrzona w telefon. Druga Danuta, starsza kobieta o zmęczonych oczach, z wytartą identyfikacyjną zawieszką. Żadna nie podniosła wzroku, gdy Jakub wszedł.
Stał przy ladzie przez pełne trzydzieści sekund. Żadnego Dzień dobry. Żadnego uśmiechu. Tylko stukot talerzy i klikanie telefonu.
Następny! warknęła w końcu Danuta, nie patrząc.
Jakub podszedł. Dzień dobry powiedział cicho.
Danuta spojrzała na jego pomiętą bluzę i zniszczone buty, po czym mruknęła: No i?
Kanapkę śniadaniową z boczkiem, jajkiem i serem. I czarną kawę.
Wpisała zamówienie, westchnęła, jakby to był najtrudniejszy dzień w jej życiu, i rzuciła: Siedem złotych pięćdziesiąt.
Jakub podał jej pomiętą dziesięciozłotówkę. Nie usłyszał dziękuję tylko resztę rzuconą na blat, gdzie monety zadźwięczały o laminat.
Wybrał stolik w kącie, popijając kawę i obserwując bar. Miejsce było pełne, ale energia dziwna. Pracownicy poruszali się ospale, ich oczy wyrażały znudzenie lub irytację. Matka z dwójką maluchów trzy razy powtarzała zamówienie, zanim je zapisano. Starszy pan, pytając o zniżkę dla emerytów, usłyszał tylko: Jest w menu, proszę pana. Gdy kelnerka upuściła tacę, zaklęła głośno, nie zważając na dzieci w pobliżu.
W brzuchu Jakuba zaczął się zaciskać węzeł.
A potem usłyszał coś, co sprawiło, iż wyprostował się nagle.
Przy ladzie dziewczyna w różowym fartuchu szepnęła do koleżanki: Ten gość w kącie? Założę się, iż to jeden z tych, co nigdy nie dają napiwków. Wskazała Jakuba głową. Patrz na niego pewnie siedziałby tu cały dzień.
Twarz Jakuba zapa












