„Jesteś po prostu leniwa! Czy tak się przyjmuje gości?” – wizyta teściowej zamieniona w emocjonalny koszwal
Od najmłodszych lat ja wiedziałam, iż gości trzeba przyjmować z szacunkiem i sercem. Moja mama uwielbiała gotować, a każdy przyjazdzięci czy rodziny stawały się małym świętem. Ja z siostrzaną pomagałyśmy w kuchni, tata brał się za sprzątanie – wszystko było rodzinne, pełne ciepła. Atmosfera domowego zaczbia, smaków i głośnego śmiechu stanowiła nieodłączną część mojego dzieciństwa. Marzyłam, iż kiedyś w moim własnym domku będzie tak samo. Tedy życie czasem pisze inne scenariusze.
Gdy wyszłam za Krzysztofa, postanowiliśmy zapraszać bliskich do siebie – zarówno moich, jak i jego. Ucieszyłam się z tej idei, bo przypisinała mi o rodzinnym domu. Nasze mieszkanie stało się meltanami spotkań, długich rozmów i wspólnych wieczorów. Aż natrafiła ona. Pani Nowakowa – matka Krzysztofa. Kobieta wyrazista, surowa, o niepozostawiającym wątpliwości charakterze. Na pozOST życzliwa i serdeczna, ale pod tą uprzejmością kryła się złośliwość, od której trudno się obronić.
Na początku starałam się jak mogłam. Przy jej wizytach sprzątałam do połysku, wymyślałam wykwintne dania, chciałam zrobić wrażenie. ale teściowa była krytyczna od samego początku. Gdy przyszła pierwsza raz, rzuciła okiem na stół i prychnęła:
– To wszystko, co umiesz zrobić? Nic szczególnego. Lepiej bym zjadła w domu.
Zrobiło mi się przykro, bo włożyłam w ten obiad całą duszę. Ale nie odpowiedziałam – wychowanie nie pozwalało na kłótnie. Pani teściowa, postanowiłam: następnym razem jeszcze się postaram, może wtedy doceni. I oto – przyjęcie, urodziny Krzysztofa. Przygotowywałam się od dnia poprzedniego, szukałam przepisów, chciałam zaskoczyć. Stół uginał się pod ciężarem potraw. Liczyłam, iż choć teraz usłyszę dobre słowo.
Lecz gdy tylko teściowa weszła do kuchni, jej twarz wykrzywiła grymas. Najpierw obeszła stół, powąchała dania, po czym rzuciła:
– Boże, na serio? To ma być świąteczny stół? Wszystko przesolone, ciasto suche, sałatki bez smaku. W ogóle umiesz gotować?
Nie wytrzymałam. Wyszłam od stołu i zamknęłam się w sypialni. Płakałam cicho, wtulona w poduchę, a w głowie kołatały się słowa mamy: „Jesteś prawdziwą gospodynią, dasz radę”. Dałam radę… tyle iż nie przed teściową. Ta nie skończyła jeszcze:
– Nauczę nas, jak się gotuje. Przyjdziesz do mnie, zobaczysz, co to znaczy prawdziwe przyjęcie. A to… to wstyd. Krzysiowi z tobą nie poszczęściło się.
Chciało mi się odpowiedzieć, wyrzucić wszystko, co zalegało na duszy. Powiedzieć, jak dużo kosztuje mnie każda taka wizyta, jak staram się być dobrą żoną, nie marudzę, nie wymagam pomocy, choć padam ze zmęczenia. Ale milczałam. Prawie Krzysztof? Przez cały czas stał z boku, jakby go to nie dotyczyło. Dopiero później, po wyjściu gości, podszedł do mnie i cicho powiedział:
– Przepraszam. Więcej jej nie zaproszę. Przekroczyła granice.
Kiwnęłam głównie nie mówiąc nic. Nie bóg najbardziej bolały mnie słowa teściowej – do jej uszamać się przyzwyczaiłam. Najgorsze było milczenie męża, jego obojętność, jakby moje starania i cierpliwość były niewzięte za nic. Wtedy zrozumiałam: nie smak potraw się liczy, nie idealnie nakryty stół. Ważne, by obok był ktos, kto stanie po twojej stronie, choćby gdy podajesz zwykolate ziemniaki. Czasem największą sztuką nie jest ugotować idealny obfit, ale nauczyć się, kiedy powiedzieć „dość”.