W śnieżnych lasach północnej Polski, gdzie wiatr wyje między świerkami a noc może trwać całe wieczności, żyła wataha wilków prowadzona przez Krzysztofa i Wioletę, parę związaną nie tylko krwią, ale historią, którą starszyzna lasu wciąż opowiada.
Krzysztof był samotnikiem, gdy ją spotkał. Stracił swoją poprzednią watahę pod lawiną błota i od tamtej pory błąkał się bez celu, unikając ludzi, myśliwych i innych wilków. Jego serce było gniazdem niezagojonych ran.
Wioletta pojawiła się nocą, gdy księżyc był czarny jak węgiel. Chuda, kulejąca, z uciętym uchem i oczami pełnymi wściekłości ale nie strachu. Była silną wilczycą, wygnaną z innej watahy za to, iż rzuciła wyzwanie dominującemu samcowi, by chronić swoje szczenięta. Straciła je, ale nie godność.
Krzysztof nie zaatakował. Nie uciekł. Tylko się wpatrywali. W tym lodowatym milczeniu poznali się nawzajem: dwa złamane serca, które miały odwagę bić dalej.
Od tamtego dnia polowali razem. Spali plecami do pleców. Uczyli się ufać, powoli, na swój dziki sposób. Nie było kocham cię, żadnych rytuałów. Tylko towarzystwo, szacunek i lojalność, która nie wymagała dowodów.
Z czasem założyli własną watahę. Mieli szczenięta. Uczyli młode, by nie bały się śniegu ani ciemności. Wycie Krzysztofa było głębokie i przeciągłe, jak bębny w sercu lasu. Wioletty krótkie i ostre jak lodowe strzały.
Ale gdy wyli razem niebo słuchało.
Biolodzy mówią, iż wilki wyją, by oznaczyć terytorium lub zwołać stado. Ale starzy górale z Podhala wiedzą inną prawdę: niektóre wilki wyją z miłości.
Pewnej wyjątkowo srogiej zimy Krzysztof nie wrócił z polowania. Wioletta szukała go dniami. Wyła każdej nocy ze szczytu najwyższej skały. Ale on nie wracał. Znalazła tylko ślady na śniegu, które znikały w wąwozie.
Wioletta nie jadła. Nie polowała. Tylko co wieczór wspinała się na skałę i wydawała swoje wycie. Krótkie. Ostre. Uparte.
Aż pewnej nocy, pod zorzą polarną, ktoś odpowiedział.
Głębokie wycie. Dalekie. Znane.
Naukowcy twierdzili, iż to inny samiec. Że może chciał rzucić jej wyzwanie lub zająć jej miejsce.
Ale Wioletta nie odpowiedziała wściekłością. Usiadła na skale, zamknęła oczy i zawyła jak wtedy po raz pierwszy.
I w tej chwili wiatr ucichł. Śnieg przestał padać. A podwójne wycie, idealnie zharmonizowane, otuliło dolinę jak święty śpiew.
O świcie nikt już jej nie widział.
Pasterze znaleźli skałę pustą. Tylko dwa ślady, jeden obok drugiego, wiodły ku szczytowi góry. Jakby dwa wilki jeden niewidzialny odeszły razem, rozpływając się w horyzoncie.
Od tamtej pory, każdej zimy, gdy spada pierwszy śnieg, dzieci Krzysztofa i Wioletty wyją do nieba. Nie ze strachu. Nie na wołanie.
Tylko dlatego, iż dzika miłość też zostawia ślady choć wiatr je wymazuje.











![LGP w Klingenthal: Trening dla R. Kobayashiego, Tomasiak ósmy [WIDEO]](https://www.skijumping.pl/content/images/news/powieksz/022a9180_2025-08-03_14-01-49.jpg)