Wiek to nie wyrok: Życie w wirze namiętności
Alicja przygotowywała się do swoich sześćdziesiątych urodzin. Ta liczba brzmiała jak wyrok, a wypowiedzenie jej na głos wydawało się nie do zniesienia. Kiedyś sześćdziesiątka uchodziła za początek starości, schyłek życia, a choćby według dzisiejszych, łagodniejszych standardów, oznaczała przejście do kategorii „osoby starszej”. Na samą myśl o tym ściskało się jej serce.
Ostatni raz tak mocno przeżywała swój wiek, gdy skończyła trzydzieści lat. Wtedy wydawało się, iż młodość odeszła bezpowrotnie, pozostawiając tylko cień dawnej wolności. Teraz jednak, patrząc na swoje dorosłe już dzieci, Alicja tylko gorzko się uśmiechała na te wspomnienia.
Zatrzymała się przed lustrem w sypialni, wpatrując się uważnie w swoje odbicie:
— Wcale nie tak źle — szepnęła, obracając się raz w jedną, raz w drugą stronę. — Wyglądam na czterdziestkę, czuję się tak samo. Nic mnie nie boli, wszystko się zgina, puk-puk w niemalowane.
Mrugnęła do swojego odbicia, jakby rzucając wyzwanie czasowi, i ruszyła wykonać zadanie męża.
Urodziny postanowili świętować z rozmachem: na wybrzeżu Chorwacji, wśród przyjaciół i rodziny. Alicja początkowo się opierała — data, mówiła, to nie czas na zabawę, ale na refleksję nad życiem. Do tego drogo, daleko i tyle zachodu. Jej głos jednak utonął w chórze rodzinnego entuzjazmu. Mąż, Marek, którego wszyscy nazywali Maćkiem, przysiągł, iż wszystko zorganizuje: od lotu po slajdowisko z hitami Grzegorza Turnaua. Montaż powierzył młodszemu synowi, a zdjęcia — oczywiście Alicji.
Usiadła na miękkim dywanie w salonie i z ciężkim westchnieniem otworzyła starą komodę. Zdjęć nie było wiele — ślad po dwóch emigracjach i niekończących się przeprowadzkach. Dziecięcych fotografii prawie nie zachowało się: gdy w wieku dwudziestu kilku lat opuszczała rodzinny Kraków, nie było miejsca na sentymenty. Coś udało się odzyskać przez rodziców, ale i oni mieli niewiele. Pierwsze małżeństwo, rozwód — stamtąd zabrała tylko kilka zdjęć: swoje, dzieci, przyjaciół. Reszta pozostała w przeszłości, która nigdy nie nadeszła.
Marek, w przeciwieństwie do pierwszego męża, amatora fotografii, rzadko brał aparat do ręki. Lata wspólnego życia jednak zostawiły swój ślad. Potem życie przyspieszyło: telefony się psuły, dyski się starzały, foldery z plikami ginęły pod dziwnymi nazwami. Albumy, które można było przeglądać, dotykać, wspominać — odeszły w niepamięć.
Przeglądając fotografie, Alicja natrafiła na zdjęcie z matury — w tej samej sukience, którą podarowali jej dziadkowie z Gdańska. Oto kolejne — z praktyk w szpitalu po trzecim roku medycyny. A tu — pierwsza komunia starszego syna, jego spięty uśmiech i jej duma. Nagle — zdjęcie przyklejone do drugiego. Delikatnie je oddzieliła. Serce zamarło. Kinga. Obok — Alicja w szmaragdowej sukience na chrzcinach.
Nie widziały się prawie trzydzieści lat.
Kinga dołączyła do ich grupy stażystów późnym latem, przenosząc się z kardiologii na internę. Drobna, z krótką fryzurą i ogromnymi oczami, wyglądała na dziewczynkę, dopóki nie zaczęła mówić. Wtedy wszyscy rozumieli: to nie tylko bystra głowa, ale prawdziwy talent. Emigrantka z Wilna, przyjechała z matką i mężem — ten był jej promotorem i starszy o dobrych kilkanaście lat. Egzaminy zdała za pierwszym razem i to tak dobrze, iż proponowano jej każdą specjalizację. Wybrała kardiologię — prestiżowo, blisko męża. Ale po pół roku nocnych dyżurów nie wytrzymała i przeszła na internę.
Z Alicją zbliżyły się od razu. A gdy matka Kingi zaczęła zajmować się synem Alicji, stały się niemal siostrami. Studia dobiegały końca, a przyjaciółki coraz częściej rozmawiały o przyszłości.
— Może wybiorę endokrynologię? — zastanawiała się Alicja.
— Po co? — machnęła ręką Kinga. — Jeszcze trzy lata nauki, a potem czekanie na pacjentów. A internista — od razu w wirze pracy, wszystkie drogi przez ciebie!
Ostatecznie Alicja została przy internie, a Kinga wybrała endokrynologię. I wyjechała do Wiednia.
Kinga miała idealną rodzinę: matkę, męża, młodszą siostrę — wszyscy ją uwielbiali. Tylko jednego nie mogła osiągnąć — dziecka. Lata prób, łez, klinik. Aż nagle — cud. Córka urodziła się tuż przed ich dyplomem. Kinga postanowiła zostać w Wiedniu, wśród polskiej społeczności.
Rozstanie było bolesne. Przyjaciółki często dzwoniły, matka Kingi wyrywała słuchawkę, domagając się relacji o tym, jak się ma „jej maluch” — syn Alicji. Ale czas płynął, telefony stawały się rzadsze, życie oddalało je coraz bardziej. I nagle — zaproszenie na chrzciny.
Kinga z zachwytem opisywała uroczystość: suknia za dziesięć tysięcy, stylistka z Paryża, fryzury po dwieście euro — a to koniec lat dziewięćdziesiątych! Alicja wpadła w panikę, ale jej fryzjerka Kasia uspokoiła:
— Masz przepiękne włosy. Szczotka, suszarka, lakier — i będziesz królową.
Na wyprzedaży Alicja kupiła szmaragdową sukienkę z odkrytymi plecami, garniak dla Marka, ogromną walizkę i balsam samoopalający. Na opalanie brakowało czasu, a jej blada krakowska cera raczej nie pasowała do wiedeńskiego słońca.
Przylecieli w piątek wieczorem. W sobotę — zwiedzanie Wiednia. Alicja założyła wygodne adidasy, Marek — koszulkę z napisem „Kraków — nie taki zły!” — i ruszyli podbijać miasto.
Plan był ambitny: Dunaj, Katedra Świętego Szczepana, Naschmarkt, nadbrzeże. W rzeczywistości — korki, tłumy, targ okazał się zbyt hałaśliwy, a katedra w remoncie. ZaZa to zjedli coś modnego, drogo i niezbyt smacznego, a Marek, choć narzekał, uparcie dokumentował wszystko telefonem.