Dzisiaj znów przeglądałam stare zdjęcia. Moje sześćdziesiąte urodziny za pasem, a ta liczba brzmi jak wyrok. Kiedyś sześćdziesiątka oznaczała starość, dziś mówią „doba życia”, ale i tak serce się ściska.
Ostatni raz tak przeżywałam wiek, gdy skończyłam trzydzieści lat. Wydawało mi się wtedy, iż młodość bezpowrotnie minęła. Dziś, patrząc na dorosłe już dzieci, tylko gorzko się uśmiecham na te wspomnienia.
Stanęłam przed lustrem w sypialni i przyjrzałam się uważnie.
— Wcale nieźle — szepnęłam, obracając się raz w lewo, raz w prawo. — Wyglądam na czterdziestkę, czuję się jak trzydziestolatka. Nic mnie nie boli, wszystko działa, puk-puk w niemalowane.
Mrugnęłam do odbicia, jakby rzucając wyzwanie czasowi, i zabrałam się na zadanie od męża.
Świętować mamy z hukiem — nad polskim morzem, w gronie przyjaciół i rodziny. Z początku protestowałam — mówiłam, iż to raczej czas na refleksję niż imprezę. Drogo, daleko, kłopotliwie. Ale mój głos utonął w gwarze rodzinnego entuzjazmu. Mąż, Bogdan, którego wszyscy nazywają Boguś, obiecał, iż wszystko ogarnie: od biletu na pociąg po slajdowisko pod przeboje Kultu. Montaż zlecił młodszemu synowi, a zdjęcia… oczywiście mnie.
Usiadłam na miękkim dywanie w salonie, z ciężkim westchnieniem otwierając starą komodę. Zdjęć nie było wiele — ślady po dwóch emigracjach i ciągłych przeprowadzkach. Dziecięcych fotografii prawie nie zostało — gdy w wieku dwudziestu kilku lat wyjeżdżałam z rodzinnego Krakowa, nie było miejsca na sentymenty. Coś udało się odzyskać od rodziców, ale i u nich było niewiele. Pierwsze małżeństwo, rozwód — stamtąd zabrałam tylko kilka kartek: moje, dzieci, przyjaciół. Reszta została w przeszłości, która nigdy nie nadeszła.
Bogdan, w przeciwieństwie do pierwszego męża, amatora fotografii, rzadko brał aparat do ręki. Ale przez lata wspólnego życia i tak uzbierało się trochę pamiątek. Potem życie przyspieszyło: telefony się psuły, dyski przestawały działać, foldery z plikami ginęły pod dziwnymi nazwami. Albumy, które można było dotknąć, przewrócić stronę, poczuć — przepadły bez śladu.
Przeglądając zdjęcia, natrafiłam na to z matury — w tej samej sukience, którą podarowali mi dziadkowie z Warszawy. Inne — z praktyk w szpitalu po trzecim roku studiów. Następne — komunia starszego syna, jego spięty uśmiech i moja duma. A potem — zdjęcie przyklejone do innego. Ostrożnie je odkleiłam. Serce zamarło. Ewa. Obok ja — w szmaragdowej sukience na chrzcinach dziecka.
Nie widziałyśmy się prawie trzydzieści lat.
Ewa dołączyła do naszej grupy stażystów jesienią, przenosząc się z kardiologii na internę. Drobna, z krótką fryzurą i ogromnymi oczami, wyglądała na nastolatkę, dopóki nie zaczęła mówić. Wtedy wszyscy wiedzieli — to nie tylko mądra głowa, ale prawdziwy talent. Przyjechała z Gdańska z matką i mężem — swoim promotorem, starszym o dobre dziesięć lat. Egzaminy zdała za pierwszym razem, a specjalizację mogła wybrać dowolną. Wybrała kardiologię — prestiżowo, blisko męża. Ale po pół roku nocnych dyżurów padła i przeszła na internę.
Ze mną związałyśmy się natychmiast. A gdy matka Ewy zaczęła opiekować się moim synem, stałyśmy się niemal siostrami. Studia dobiegały końca, a my coraz częściej rozmawiałyśmy o przyszłości.
— Może endokrynologia? — zastanawiałam się.
— Po co? — machnęła ręką Ewa. — Jeszcze trzy lata nauki, a potem czekanie na pacjentów. Internista od razu w wirze działania!
W końcu ja zostałam na interne, a Ewa poszła w endokrynologię. I wyjechała do Trójmiasta.
Ewa miała idealną rodzinę: matkę, męża, młodszą siostrę — wszyscy ją uwielbiali. Tylko jednego nie mogła osiągnąć — dziecka. Lata starań, łzy, kliniki. I nagle — cud. Córka urodziła się tuż przed dyplomem. Ewa postanowiła zostać w Sopocie, wśród znajomych z dawnych lat.
Rozstanie było bolesne. Dzwoniłyśmy często, matka Ewy wyrywała słuchawkę, dopytując o „swojego malucha” — mojego syna. Ale czas płynął, rozmowy rzadły, życie odsuwało nas od siebie. Aż tu nagle — zaproszenie na chrzciny.
Ewa opisywała ceremonię z zachwytem: suknia za dziesięć tysięcy, stylistka z Paryża, fryzura za osiemset złotych — i to w końcówce lat dziewięćdziesiątych! Spanikowałam, ale moja fryzjerka Kasia uspokoiła:
— Masz piękne włosy. Suszarka, szczotka, lakier — i będziesz królową.
Na wyprzedaży kupiłam szmaragdową sukienkę z odkrytymi plecami, garnitur dla Bogdana, ogromną walizkę i balsam brązujący. Nie miałam czasu w opalanie, a moja krakowska bladość nie pasowała do nadmorskiego słońca.
Przyjechaliśmy w piątek wieczorem. W sobotę — spacer po Sopocie. Założyłam wygodne adidasy, Bogdan koszulkę z napisem „Kraków — nie tak źle!” — i ruszyliśmy odkrywać miasto.
Plan był ambitny: molo, kościół Mariacki, targ, plaża. W rzeczywistości — korki, tłumy, targ okazał się zbyt hałaśliwy, a kościół zamknięty na remont. Za to zjedliśmy coś modnego, drogiego i niezbyt smacznego. Bogdan narzekał, ale wszystko filmował telefonem.
Potem było molo, mewy, zapach morza, uliczni grajkowie i aromat prawdziwej kawy. I jeszcze spacer po Monte Cassino, gdzie każda witryna wyglądała jak kadr z filmu.
— Chyba tutaj Machulski kręcił „Kingsajz” — powiedziałam.
— Może nie Machulski, ale ktoś bardzo podobny — zaśmiał się Bogdan.
W butiku przymierzyłam okulary za tysiąc, spryskałam się perfumami za trzysta i wyszłam, zostawiając za sobą woń luksusu. Jak bohaterka romansu.
A potem — niedziela. Połykając śniadanie, które zasługiwało na więcej uwagi, rzuciłam się w wir przygotowań. Balsam brązujący, nałożony zgodnie z instrukcją, niemiłosiernie się spiłował. Efekt — pomarańczowa zebra.
Odmówiłam pomocy Bogdana: był w wakacyjnym nastroju, podgrzanym porannym drinkiem, i baSpojrzałam na to zdjęcie teraz: szmaragdowa sukienka, pomarańczowa skóra, dziwaczna fryzura, przeziębienie u przyjaciółki – i nasze roześmiane twarze – wtedy wydawało się to katastrofą, a dziś oddałabym wszystko, by tam wrócić.