Na teren zimowitów, gdzie była także część soczystej, nie skoszonej łąki pełnej ostów, doszedłem po godzinie, ponieważ musiałem zejść kilometr do drogi, potem dwa kilometry w bok i jeszcze kawał do góry.
Było parno i dalej chmurzyło się, a ja plotłem osnowę do wianka.
Mijały minuty, ciemniało wyraźnie. Kiedy wianek z kwiatów, których była obfitość (chabry?), uznałem za gotowy, po raz pierwszy zagrzmiało. Tak całkiem niegroźnie, z daleka – Aniołki jadą z wodą,lubię jak burza mruczy – pomyślałem, a byłem jak widać zadowolony
z siebie, tudzież z tego co jest.
Patrzę na te zdjęcia zadowolonego człowieka i przypomina mi się sentencja, którą forsuję od lat: Cieszmy się życiem. Sentencja jest słuszna, jedynie chodzi o stosowanie jej w realu. Czyli troista zasada Zaratustry, o której pisałem w książce "Sukces na giełdzie":pomyśl dobrze, powiedz co pomyślałeś, wykonaj co powiedziałeś.
Dziś bym jeszcze dodał: - i miej w dupie, co pomyślą o tobie inni.
Tymczasem grzmiało częściej i coraz bliżej. Najpierw podeszła burza z lewa, potem z prawa, a wreszcie także z tyłu. Trzy burze? Poczułem się w jakby w saku.
W saku, czyli osaczony, co nie oznacza zaniepokojony. Spokojnie wdziałem moją starą koszulę łemkowską, pstryknąłem
ostatnie uroczyste selfie, gwałtownie spakowałem mameroły
(w torebki foliowe a jakże) i zająłem się sprawną ewakuacją – grzmoty bowiem zaczęły przypominać kanonadę.
Teraz plecak założyć i zejść do drogi. Zrobiło się ponuro. Wiatr ucichł, przyroda jakby wstrzymała oddech, tylko pioruny raz po raz waliły i błyskały. Naraz potężnie zawiało podrywając pył z drogi. Szedłem ci ja szparko, trzymając kierunek do wiaty nad Jeziorkiem Bobrowym. Pod dach miałem już niecałe dwa kilometry, kiedy spadły pierwsze wielkie krople. Początkowo miałem zamiar zabrać spod jałowca na górze zostawione tam rzeczy, przykryte karimatą ma się rozumieć, atoli bieszczadzka przyroda, jak wiemy, weryfikuje skutecznie wszelkie plany. Deszcz stopniowo przybierał na sile i moja cieniutka ortalionowa kurteczka z kapturkiem zaczęła przemakać niestety. Lało po prostu. Odpuściłem więc skręt w bok, skupiając się na dotarciu do wiaty. Już ją zobaczyłem w odległości może 150 metrów, kiedy otworzyło się niebo i na ziemię spłynął dosłownie wodospad.