Warmątowice Sienkiewiczowskie. Rzecz o wielkim pisarzu i jego szalonym czytelniku

nieustanne-wedrowanie.pl 5 dni temu

Chciał zmusić swoją rodzinę do tego, aby stali się prawdziwymi patriotami. Wymagał od syna i córki, aby wzięli sobie za współmałżonków Polaków. Dał im czas do trzydziestki, aby nauczyli się oni języka polskiego i historii Polski. Nie zważał na to, iż jako całkowicie zniemczeni, nie czuli powołania do tego zadania. Zagroził im, iż o ile nie spełnią jego warunków, nie odziedziczą po nim ani grosza i wszystko co jest ich schedą, stanie się własnością Henryka Sienkiewicza. Ta nieprawdopodobna historia wydarzyła się naprawdę. Kto ma uszy, niechaj słucha….

Warmątowice Sienkiewiczowskie położone są na Dolnym Śląsku, na terenie powiatu legnickiego i w gminie Krotoszyce.

Pałac w Warmątowicach Sienkiewiczowskich

Tamtego dnia, zanim usiadłam na rower, miałam spore wymagania względem tej wyprawy. Ciągnęło mnie w stronę Strzelina, za Goczałków Górny. Byłam tam już wcześniej i zapragnęłam wypuścić się jeszcze dalej, ale Ines oponowała. Wiedziała dobrze, iż tam za udanińską ziemią robi się coraz bardziej po górę, dlatego za wszelką cenę próbowała zainteresować mnie zupełnie innym kierunkiem. Wymyśliła więc sama tę trasę, kiedy ja byłam w pracy. Gdy wróciłam do domu, dostałam bukiet informacji na temat naszego celu na weekend.

Chodziło o Warmątowice Sienkiewiczowskie…

Ines zna mnie jak mało kto i dlatego nie miała wątpliwości, iż nazwa tej miejscowości dolnośląskiej mocno mnie zainteresuje. I nie myliła się wcale. Zaczęła opowiadać o tym, iż wieś ta skrywa niesamowitą historię i iż na jej terenie znajduje się cenny zabytek. Chciała pokazać mi zdjęcia z internetu, ale ja nie pozwoliłam. Skoro już klamka zapadła, bo plan został opracowany, pożądałam zaskoczenia. Czegoś nowego, świeżego, nieznanego! Pragnęłam zachwycać się drogą, chłonąć przygodę i zapomnieć na chwilę, iż w mojej piersi bije poranione serce. Nie łatwo nam bowiem było wyruszyć rowerami na szlak bez Frutka w koszyku na moim rowerze. Natomiast Lonek dopiero zaczął się przyzwyczajać do takiego podróżowania. Posłuchajcie…

Po odejściu Frucia za Tęczowy Most bardzo się pochorowałam. Moja psychika została całkowicie pogrążona w ciemności, a ciało znokautowane przez ból. To mnie zmieniło. Z dnia na dzień stałam się słaba pod każdym możliwym względem.

Adopciak na szlaku

To było podobno długie i gorące lato. Podobno, bo od śmierci mojego Przyjaciela czas przelatywał mi jak woda przez palce dłoni. Nie zauważałam tego. Wiosna była mi obojętna, lato przykre i nie wiem kiedy zjawiła się jesień. Nadszedł jednak taki krótki czas, kiedy Ines zjechała do Środy Śląskiej z wielkim pragnieniem wędrówki na dwóch kółkach i nie miałam wyjścia, jak tylko jej w tym towarzyszyć. Okoliczności te wytrąciły mnie z letargu i jestem jej za to wdzięczna, ponieważ nasze ubiegłoroczne, wakacyjne rowerowe wojaże okazały się niesamowitą przygodą! Tamtego dnia, kiedy wyruszyłyśmy na szlak, aura nie zachwycała. Cały tydzień panował upał, a w sobotę od rana — niebo naburmuszone i deszcz. Nie lało jednak jak z cebra, więc nie przejęłyśmy się zbytnio pogodą i rano po prostu pojechałyśmy.

Na fototografii w tle – pałac w Proszkowie. Ten niezwykle zajmujący obiekt zabytkowy szeroko opisałam w tym materiale – Pałac Proszków.

Na początku trochę nas zmoczyło, tak, iż raz choćby musiałyśmy zaparkować pod wiatą w Strzałkowicach. Jest tam tuż przy wjeździe do wsi miejsce do grilowania z kominkiem. Dalej daszek, ławki, huśtawka i trawnik, a wszystko to otoczone siatką ogrodzeniową. To teren publiczny jakich wiele we wsiach dolnośląskich. Lubię się tam zatrzymywać, bo nigdy nikogo tam nie zastaję. Są doskonałe na chwilę wytchnienia w podróży, a i pies ma gdzie wypocząć bez smyczy. Te place są dla mnie bardzo pożyteczne, podobnie jak te przykościelne, gdzie też zawsze furta jest niezamknięta i nie ma tam żywego ducha.

Kiedy kropienie przeistoczyło się w mżawkę, spakowałyśmy psa do koszyka i powróciłyśmy na szosę. Nie było tam ruchu. Samochody zjawiały się rzadko, więc jechałyśmy obok siebie, wśród niebiańsko pięknych pól w tej cudnej dolnośląskiej krainie i nieustannie rozmawiałyśmy. Mogłyśmy jednocześnie cieszyć się pedałowaniem, widokami i pogawędką. Nic się nie zmieniło w tym temacie od lat, oprócz tego psa jedynie, który nie jest Frutkiem i siedział w koszyku zawieszonym na kierownicy, a nie z tyłu, na bagażniku.

Pan Frutkowski. Dla przyjaciół Frutek.
Lonek Lonkiewicz.

Lonek pojawił się u mnie kilka miesięcy po tym, jak Frucio odszedł za Tęczowy Most i ja nigdy nie wymagałam od niego, żeby mi go zastąpił. Ines też tego nie oczekiwała. Pokochałam go dlatego, iż jest Lonkiem po prostu. Chciałam zabierać go w trasy i włóczyć się z nim po polnych ścieżkach, no i miło mi jest bardzo, iż on to polubił. Dobrze trafiłam z tą adopcją, ponieważ Loniuś jest bardzo ułożonym pieskiem. Zostaje sam w domu przez 8 godzin, gdy jestem w pracy i nigdy niczego nie zniszczył w tych okolicznościach. Ma wówczas do dyspozycji całe mieszkanie i wie, jak się zachować, żeby było dobrze. Podobnie jest na szlaku. Wskakuje do kosza i grzecznie w nim siedzi podczas jazdy. Rozgląda się wokół z zainteresowaniem, a jak się zmęczy, kładzie się na poduszce i drzemie.

Tyniec Legnicki na szlaku…

W czasie wędrowania robimy przystanki, aby mógł rozprostować łapki i załatwić swoje psie sprawy. Wtedy jest też dobry czas na smaczki. Tak jest z Lonkiem i tak było z Frutkiem. Przez całe 17 lat jego życia…

Nitka z płaszcza purpury, drzazga z krzyża świętego, kolec z korony cierniowej

Nasza droga biegła ze Środy Śląskiej przez Proszków, Dębice, Strzałkowice, Dzierżkowice i Tyniec Legnicki, gdzie od niedawna znajduje się Sanktuarium Męki Pańskiej. W tamtejszym kościele znajdują się relikwie: nitka z płaszcza purpury, drzazga z krzyża świętego, kolec z korony cierniowej. Zdarzyła nam się kiedyś okazja, iż otworzono dla nas tę świątynię poza czasem mszy i nabożeństw i zrobiłam tam drobiazgowe archiwum fotograficzne, ale nigdy nie stworzyłam o tym sakralnym miejscu materiału na tym blogu. Temat nie poruszył mnie i nie zaciekawił na tyle, abym poświęciła dla niego czas i energię, jednak o ile Was to zajmuje, tutaj zostawiam Wam źródło tej wiedzy — Sanktuarium Męki Pańskiej W Tyńcu Legnickim.

Kościół Męki Pańskiej. Tyniec Legnicki

Na opisanym dotąd odcinku tej trasy każdego roku pojawiałam się wielokrotnie. Jednak już nieco dalej w stronę Brennika i Biernatek nie zjawiam się zbyt często. W Brenniku znajduje się cudnej urody pałac, który opisałam w tym materiale blogowym — Ocalony pałac Zedlitzów. Jest to także miłe wspomnienie, które podarował mi Sławek w piątą rocznicę naszej znajomości. Możecie o tym poczytać tutaj — Stary wiadukt kolejowy. Pałac w Brenniku odwiedziłam również nocą, podczas wyprawy rowerowej z Przemkiem. To była niesamowita przygoda! Zresztą sami zobaczcie, tutaj ją dla Was spisałam — Nocna jazda bez trzymanki.

W drodze kilkakrotnie się zatrzymywałyśmy. Pilnowałam bowiem, aby zachwyt tą trasą nie spowodował, iż zapomnę robić fotografie. Od Taczalina do Księginic była to dla mnie trochę już terra incognita, ponieważ zjawiałam się już w tych miejscowościach, ale nie na dwóch kółkach. A to nie jest to samo, co podróżowanie samochodem. Dla roweru wybiera się inne drogi. Często dużo ciekawsze i piękniejsze. Doświadczałam tego tamtego cudnego, wakacyjnego dnia, kiedy wędrowaliśmy w trójkę często bez asfaltu i bruku, mierząc się z wyboistą nawierzchnią polniaków. Tuż za Księginicami i na kilkadziesiąt metrów przez Wielką Rzeką Aut, zatrzymaliśmy się na poboczu drogi, żebym mogła sfotografować się na tle Pola Bitwy pod Legnicą.

W tle: pole bitwy pod Legnicą

Pole bitwy pod Legnicą

Jest to miejsce szczególne, ponieważ to, co wydarzyło się tam setki lat temu, odwróciło całkowicie bieg historii Śląska, która zmieniła się nie do poznania w ciągu kilku zaledwie godzin. To tutaj właśnie zginął nasz książę Henryk Pobożny, syn Brodatego i Jadwigi śląskiej. Mongołowie schwytali go w boju i obcięli mu głowę. Od tamtej pory wszystko, co w życiu swoim osiągnął jego ojciec, Henryk Brodaty wzięło w łeb. Marzenia o tym, aby Pobożny zasiadł na polskim tronie i zjednoczył dzielnice, stały się utopią. Po wycofaniu się z tych ziem Azjatów, kraj był zrujnowany. Władza dostała się w ręce Bolesława Rogatki. Należała mu się, gdyż był pierworodnym Pobożnego. Z czasem jednak musiał on schedą podzielić się z braćmi, co sprawiło, iż żaden z nich nie był do końca zadowolony ze swoich udziałów. Walczyli oni ze sobą przez całe życie, krzywdząc siebie nawzajem i swoich poddanych. I żeby tego było mało, ten spór udzielił się ich potomkom. Innymi słowy, synowie i wnukowie najpierwszego i najpotężniejszego z Piastów Śląskich roznieśli tę ziemię w perzynę, tak iż ostatecznie dostała się ona czeskiemu królowi, potem austriackiemu i pruskiemu. Od XIV stulecia Dolny Śląsk przestał być już piastowski i dopiero po II wojnie światowej ponownie powrócił do Polski. A wszystko to dlatego, iż taki jeden Mongoł z drugim urżnęli głowę naszemu księciu…

Głowa Henryka Pobożnego. Pomnik przy kościele w Legnickim Polu

Tematem bitwy pod Legnicą nie jeden raz zajmowałam się na tym blogu. Kiedyś choćby wybrałam się na poszukiwanie głowy księcia w jeziorze Koskowickim. To wydarzenie zawsze rozpalało moją wyobraźnię, a wspomnienie o nim wywoływało żal w sercu. Dolny Śląsk to mój dom, a ze Środy Śląskiej do rzeczonego pola bitwy mam rzut beretem, co dzień więc jestem nieustannie na tropie tamtych wydarzeń. Kiedy przyjechałam z Ines i z Lonkiem do Legnickiego Pola, wszyscy znaleźliśmy się w samym sercu tej historii i czułam to bardzo wyraźnie. To tam właśnie zatrzymaliśmy się na pierwszy w tej drodze dłuższy postój. Wjechaliśmy na teren leciwego kościoła pod wezwaniem Św. Trójcy, który wzniesiony został w miejscu, gdzie — jak głosi legenda — znaleziono bezgłowe i nagie ciało Henryka Pobożnego. Został on zidentyfikowany przez swoją matkę, świętą Jadwigę śląską, która rozpoznała go po sześciu palcach u lewej stopy. Teraz dawna świątynia pełni funkcję Muzeum Bitwy legnickiej.

Legnickie Pole. Teren kościelny

Polidaktylia. Sześć palców u stopy

To, iż książę posiadał sześć, zamiast pięciu palców u stopy, to nie tylko ciekawostka historyczna, ale również konkretna informacja, ponieważ coś podobnego zowie się polidaktylią. Może być to choroba dziedziczna i dzisiaj leczy się ją poprzez usuwanie niepotrzebnych, dodatkowych palców. Polidaktylia diagnozowana jest jako jedna z wielu cech w zespole wad wrodzonych, co oznacza, iż nasz książę mógł być dotknięty innymi niedoskonałościami, wynikającymi ze spuścizny genetycznej po rodzicach albo z mutacji na przykład na wskutek naturalnego promieniowania jonizującego lub też z powodu chorowania ciężarnej matki.

Nic nigdy nie słyszałam o tym, żeby ojciec albo dziad Pobożnego naznaczeni byli podobnym schorzeniem, jednak to, iż nie przetrwały o czymś takim wzmianki, nie może dziwić, ponieważ mnóstwo informacji historycznych zaginęło w dziejach. Nie wiemy przecież choćby kiedy dokładnie przyszli oni na świat. Na przykład o czasie narodzin Henryka Brodatego czytamy, iż stało się to najprawdopodobniej w Legnicy gdzieś pomiędzy rokiem 1165 a 1170. Zaś data urodzin Henryka Pobożnego waha się między rokiem 1196 a 1204, co oznacza ogromną wręcz rozbieżność, gdyż mógł on urodzić się w XII albo w XIII wieku. Nie wiemy więc naprawdę wielu rzeczy, dlatego lepiej skupić się na tym, co jest znane.

Legnickie Pole. Teren świątyni, którą wzniesiono w miejscu odnalezienia bezgłowego ciała Henryka Pobożnego.

Święta Jadwiga śląska

Ponieważ Jadwiga, matka naszego księcia bez głowy całe życie swoje chodziła boso, nie mogła cierpieć na polidaktylię bez zauważenia. W rękach zaś wiecznie trzymała różaniec, więc dłonie również widoczne były wszystkim i ogólnie. Gdyby miała za dużo palców w którejkolwiek z kończyn, z całą pewnością wiedzielibyśmy o tym. Więc może to nie po niej jej syn — książę Henryk — odziedziczył rzeczoną wadę tylko po swych piastowskich przodkach? Ale po którym? Po ojcu Henryku Brodatym? Najpotężniejszym z wszystkich śląskich władców, który gdyby miał dwa życia, zostałby królem polski? A może po swoim dziadku, Bolesławie Wysokim, słynącym z niezwykłej urody i siły fizycznej, będącym legendą za życia po tym jak zabił w pojedynku niepokonanego do tamtej pory włoskiego olbrzyma?

A o ile kluczem do drzwi tej tajemnicy nie są żadne geny, tylko świątobliwość Jadwigi, która znana była z tego, iż chodziła bez butów i latem i zimą, nosiła włosiennicę i jadła jak ptaszek? Umartwiała się to pewne, ale od kiedy? Może posty jej trwały również podczas bycia brzemienną? Wiemy, iż po wydaniu na świat Henryka, Jadwiga postanowiła żyć w absolutniej czystości, dlatego odsunęła swojego męża od łoża. Wiemy również, iż wówczas już od dawna słynęła ze swojego ascytecznego życia. Pościła bardzo często i spała na twardych deskach. W ten sposób narażałaby swoje ciało na słabości, a tym samym na infekcje. To mogło wpłynąć na płód w taki sposób, iż komórki w ciele nienarodzonego dziecka nieprawidłowo się podzieliły i zmutowały no i potem narodził się taki mały brzdąc z sześcioma palcami u stopy! Nie ma się jednak co oszukiwać, nigdy nie poznamy prawdy o tym, dlaczego u Henryka Pobożnego wystąpiła wspomniana wada. Ta rozkmina to jedynie moja wyobraźnia, która zapłodniona została przez tę ciekawostkę historyczną i wymknęła się mi spod kontroli. Mogę pozwolić sobie na tak swobodny przepływ myśli, ponieważ przeprowadzam operację na legendzie, a nie na faktach. A to sprawia, iż wszystko jest możliwe…

Legnickie Pole

W takich nastrojach zeszłyśmy z Ines z naszych rowerów parkując je na terenie świątyni w Legnickim Polu. Najsampierw uwolniliśmy psa z koszyka i puściłyśmy go wolno, zamykając wcześniej furtę. Potem rozsiadłyśmy się na ławce i wyjęłyśmy z plecaków wałówkę. I dla nas i dla Lonka. Nastała cisza. Wszyscy posilaliśmy się w milczeniu. To był piękny dzień. Środek tygodnia. Muzeum Bitwy Legnickiej nieczynne i zero turystów. Upał wyciskał z nas ostatnie poty, ale nie narzekałyśmy, ponieważ droga nas pochłaniała bez reszty.

Ja w Legnickim Polu już byłam, ale dla Ines to terra incognita. Lonek, jako iż przybył do nas z Poznania, również zwiedzał to miejsce po raz pierwszy. Zachowywał się bardzo grzecznie. Po posiłku położył się na trawie przy rowerach i wypoczywał, a my poszłyśmy na obchód terenu, żeby zrobić kilka fotografii. Wieś ta nie stanowiła naszego celu. Chcieliśmy tam jedynie odpocząć, dlatego nie czekaliśmy na godzinę otwarcia tamtejszej Bazyliki. Przed nami przez cały czas było sporo kilometrów, bo Warmątowice Sienkiewiczowskie jeszcze stamtąd daleko.

Legnickie Pole. Bazylika

Mijając kościół słynący w świecie turystycznym z niezwykłej urody, zatrzymałam się przy nim jedynie dla upamiętnienia tej chwili i zaraz potem powróciłam na szlak, a reszta ekipy podążyła za mną. Przed nami była Raczkowa.

Mała dziewczynka i dorosła kobieta

To była dla mnie totalna terra incognita, więc jak to ja, zachwytów po drodze było moc! Co tam, iż nie zwracałam uwagi na trasę, iż czas się zaczynał topić… Ja byłam w swoim żywiole ochów i achów. Natomiast Ines obarczona całą odpowiedzialnością za to, żeby się nie pogubić, zmęczyła się w tej drodze i zaczęła się żalić. Mówiła, iż nie dość, iż wiezie psa w koszyku i pilnuje drogi, to jeszcze musi pilnować mnie. Bo zatrzymuję się co chwilę i robię fotografie, bo nie przejmuję się, iż na szlaku tym może zastać nas noc… I takie tam, a na koniec powiedziała mi, iż ona czuje się tak, jakby jechała nie z matką swoją, ale z dzieckiem.

Jest w tym trochę prawdy, bo rzeczywiście taka jestem. Wystarczy tylko, iż ktoś zechce zająć się mną na trasie, ja całkowicie odpuszczam skupienie. Oddaję się przygodzie z pasją i dziką euforią i zachowuję się jak dziecko. Taką taktykę obierałam także niemal we wszystkich wyprawach ze Sławkiem. On tworzył plany, a ja jedynie z tego czerpałam. Nie patrzyłam na drogę i na czas, bo wiedziałam, iż on wszystko ogarnie. Tak samo dzieje się z Ines, bo ona również zawsze otacza mnie opieką.

Sprawa inaczej ma się, kiedy podróżuję jedynie w towarzystwie psa. Wtedy całą swoją uwagę ustawiam na zewnątrz i nie potrzebuję niczyjej pomocy. Wiem, dokąd jadę, sprawdzam mapy, nie gubię się, planuję postoje. Podobnie jest podczas rajdów pieszych, na które czasami zapraszam moich Czytelników. Potrafię więc być i małym dzieckiem i dorosłą kobietą. Wszystko zależy od okoliczności…

Raczkowa na szlaku

Nie przyjechałyśmy na lustrację terenu w Raczkowej, a jedynie tylko przejeżdżałyśmy przez tę wieś. Pomimo tego jednak, iż nieustannie robiłam przerwy w pedałowaniu na rzecz tworzenia archiwum, i iż uznane to zostało za „be”, nie mogłam odpuścić, żeby choć trochę tam poniuchać. Ten obiekt sprawił, iż Ines także dała po hamulcach. Uznała rzeczoną bramę folwarczną za coś niezwykle zajmującego. I bardzo dobrze, bo miałam czas na działanie.

Wieś Raczkowa na szlaku.

Nie miałam pojęcia, czy jest prawdopodobne to, co najsampierw przyszło jej do głowy, iż obiekt wygląda jak wieża obronna z funkcją mieszkalną, która ocalała do naszych czasów w takiej formie. Potem, jednak gdy wszystkiemu przyjrzałam się dokładniej, nabrałam wątpliwości. Nie zmienia to jednak faktu, iż budowla działała mi na wyobraźnię i fakt ten sprawił, iż nie pytając nikogo o pozwolenie, wtargnęłyśmy tam na oględziny…

Dawny folwark zdawał się znajdować w stanie zadowalającym. Znaczy się, iż jego budynki nie wyglądały na zrujnowane. Natomiast brama zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Przyjrzałam się jej uważnie i sfotografowałam detale. Kiedy przechodziłam przez nią w ten upalny dzień, czułam miły chłód. Nie miałam wiedzy na temat tego miejsca, ale nic to, bo historia ta już zaczynała mnie otulać, oplatać, niewolić i nękać. Motyle w moim brzuchu w liczbie tysiąca albo i więcej wszystkie naraz ocknęły się ze snu i zaczęły machać skrzydłami jak oszalałe. Od tego zaczęło kręcić mi się w głowie i potykałam się o własne nogi, cykając przy tym nieprzerwanie kolejne fotki.

Wrota bramy zastałyśmy niekompletne, pomimo tego nietrudno można wyobrazić sobie, jak wyglądało to w pierwowzorze. interesujące było też, iż wjazd do gospodarstwa posiadał dwie pary czteroskrzydłowych, drewnianych i ozdobnych wrót. Po co takie zabezpieczenie przy zwyczajnym folwarku?

Ziomuś, jedziemy, bo robi się późno…

Wtedy, kiedy poddałam się tej myśli, poczułam dłoń córki na ramieniu i usłyszałam: Ziomuś, jedziemy, bo robi się późno…To ściągnęło mnie z powrotem na ziemię. Po drodze, zanim jeszcze wydostałyśmy się z tej wsi, był mega krótki przystanek przy tak zwanym pałacu, który kiedyś pełnił rolę szkoły i przy drzewie z ogłoszeniem o zaginięciu pewnej staruszki i przy furcie do Eko muzeum. Przy zabytku stałyśmy może z pół minuty. Zrobiłam dwie fotki i to byłoby na tyle.

Przy ogłoszeniu na drzewie trwałyśmy kilka dłużej…

…a rzeczone muzeum, z racji, iż pozamykane na cztery spusty, minęłyśmy prawie bez emocji.

Byłyśmy już wówczas mocno rozpędzone i nastawione na osiągnięcie celu, dlatego coraz więcej rozmawiałyśmy o tym, czym to zaskoczą nas Warmątowice Sienkiewiczowskie? Zaczynałam czuć ten cudowny dreszczyk emocji, co to zawsze towarzyszy mi podczas moich wojaży rowerowych. Po opuszczeniu Raczkowej, do Warmątowic miałyśmy już naprawdę niedaleko i wszystko wskazywało na to, iż to już bułka z masłem! gwałtownie jednak okazało się, iż szlak ten wcale nie miał zamiaru być dla nas łatwym.

Słonecznikowe pole

Nie pojechałyśmy bowiem drogą z asfaltu, ale gruntową, która na mapie malowniczo wiła się wśród pół i była całkiem sporym skrótem do Koiszkowa. Najpierw były zachwyty, ponieważ wjechałyśmy w sam środek słonecznikowego pola. Kwiaty jeszcze przez cały czas piękne, choć już przekwitające, ścieżka utwardzona i zielona, a niebo nad nami niebieskie!

To była pełnia szczęścia z ciepłym wiatrem we włosach. I do tego wszystko całkiem nieznane. Cudowne i ciekawe. Nie byłyśmy nigdy na rowerach w tamtych stronach, nie znałyśmy skrótów tak jak na własnym „podwórku”, więc ufałyśmy mapie wujka Google. Niedługo trwała nasza wędrówka, a już przekraczałyśmy drogę 333 w Koiszkowie, żeby ponownie wbić się na polniaka do Warmątowic. Myślałam wtedy — dobrze nam idzie. Jak po maśle. I wtedy szlak się nam popsuł.

Wiedziałam o tym od samego początku, ponieważ na mapie droga jawiła się zarośnięta, a więc niepewna, jednak postanowiłyśmy z Ines spróbować. I kiedy okazało się, iż to całkiem nieprzejezdna dzicz jest pośrodku ogromnego pola, a w krzaczorach pomrukują dziki, obie byłyśmy oblane potem po forsowaniu zarośli kołami naszych rowerów. Ines dwa, trzy razy usłyszała, iż jakiś zwierz poruszył się w krzakach i dostała ataku paniki, tak, iż aż ciężko było jej się na nogach utrzymać. Zabrałam od niej rower z koszem wypełnionym Lonkiem i ruszyłam pierwsza, torując drogę, aby była jej lżejszą. I trajkotałam przy tym głośno o tym, iż nie ma się czego bać, bo przecież mam ze sobą petardy, ostry nóż, gaz łzawiący, maczetę…

Ale ona milczała i widziałam to przerażenie w jej oczach. Ileż razy musiałam wybijać jej z głowy powrót do Koiszkowa to już nie zliczę! To był najtrudniejszy odcinek naszej trasy. Trawa i jeżyny po pas, tak iż nie było co Lonka z kosza wypuszczać, żeby szedł sam, bo nie dałby rady. Córka niemal mdlała mi ze strachu, a ja musiałam wszystko to trzymać za mordę, żeby wyjść na prostą. Co zresztą mi się udało…

Plantacja, stawy i grobla

Doszłyśmy ostatecznie do drożnego szlaku, który prowadził przez przeogromne gospodarstwo rolne, gdzie rosły krzewy owocowe. Plantacja tak wielka, iż niczego już poza nią nie było widać. Miałyśmy ją z naszej prawej, a po lewej stronie jawiły się na horyzoncie dwa stawy.

Według mapy pomiędzy nimi znajdowała się grobla, po której miałyśmy zamiar przejechać. Wtedy już mogłyśmy podróżować na dwóch kółkach, bo Ines nieco ulżyło i zaczęła wracać do siebie. Kiedy dojechałyśmy do rzeczonych akwenów, na miejscu urządziłyśmy sobie małą sesję zdjęciową i zrobiłyśmy postój, żeby pies napił się wody i wyprostował łapki. Byłam zachwycona tym miejscem.

Wszędzie stamtąd daleko, wokół żywego ducha a pejzaż jak z bajki. To całkowite odludzie. Wody stawów otoczone dziko rosnącą zielenią. Na jednym z nich — wyspa. Dookoła przestrzeń jak okiem sięgnąć. Nigdy wcześniej tam nie byłam, a więc zachwytów moich było mnóstwo. Na tyle dużo, iż ponownie stałam się małym dzieckiem, które nie rozumie, iż trzeba trzymać się planu, bo czas ucieka. Ines musiała sprowadzić mnie na ziemię, żeby dociągnąć naszą wyprawę do końca. Warmątowice Sinkiewiczowskie były stamtąd już rzut beretem.

Z Lonkiem podróżuje się zupełnie inaczej niż z Frutkiem. Z nim jest trudniej, bo nie można go po prostu wziąć na ręce i włożyć do kosza. Żeby go tam umieścić, trzeba używać sprytu. Ja Lonisława wabię do transportera smaczkami, a kiedy już tam wejdzie, gwałtownie zamykam kratkę. Dopiero potem podnoszę kosz i zakładam na kierownicę. On przez cały czas nie pozwala się dotykać. To znaczy nie we wszystkich miejscach, bo szyja przez cały czas jest niedotykalska i podnoszenie do góry też jest bardzo złe. Dlatego właśnie to jest dużo bardziej skomplikowane niż było z Fruciem, bo żeby Lonek mógł wyprostować łapki na szlaku, nie wystarczy kawałek pobocza, do tego musi być odpowiednio wybrane miejsce, bo nigdy nie wiadomo, ile czasu potrwa wabienie go z powrotem do koszyka. Pomimo tego jednak udało nam się dotrzeć do naszego celu i kilka razy zatrzymać się na odpoczynek. Kolejny taki planowałam w Warmątowicach podczas zwiedzania tamtejszej rezydencji. Kiedy jednak dojechaliśmy na miejsce i zobaczyłam wielką zamkniętą bramę, przez którą prawie nic nie było widać oprócz kawałka parku, poczułam zaniepokojenie.

Warmątowice Sienkiewiczowskie

Warmątowice Sienkiewiczowskie

Zaparkowałyśmy rowery przy wjeździe. Lonek wyskoczył z transportera i zaczął obszczekiwać wioskowe koty, a Ines klapnęła sobie na trawie w cieniu. Od razu widać było, iż sprawą wejścia na teren zamkowy zająć mam się ja.

Najsampierw nacisnęłam klamkę bramną, żeby sprawdzić, czy na pewno nie ma wstępu wolnego. No nie było niestety. Rozejrzałam się więc dookoła i zauważyłam numer telefonu na furcie. Wyjęłam telefon i zadzwoniłam. Długo nikt nie odbierał, ale wreszcie stało się! Po drugiej stronie odezwała się osoba kompetentna i chętna do wpuszczenia nas na teren posesji. Po chwili skrzydła bramy zaczęły się otwierać. Weszłyśmy tam z Lonkiem w koszu, bo psom wstęp był tam wzbroniony i zaczęło się archiwizowanie obiektu. A było na czym oko zawiesić i czym się zachwycać.

Pałac w Warmątowicach Sienkiewiczowskich

Przez to, iż nie mogłyśmy puścić psa na smyczy, wszystko było utrudnione. Nie mogłam na luzie fotografować, ponieważ istniała konieczność nieustannego pilnowania kierownicy roweru, na którym wisiał koszyk z Lonkiem. Zamieniałyśmy się z Ines rowerami, żeby kliknąć choć kilka fotek z nami na pierwszym planie. Później to przestało być ważne. Liczył się tylko cudowny obiekt zabytkowy, otoczony do dziś mokrą fosą i przepięknym ogrodem.

Majestat tego miejsca powalił mnie na kolana. Byłam przerażająco oszołomiona. Gołym okiem widać było, iż dzisiejszy pałac ma warowną przeszłość. Dawny dwór obronny w Warmątowicach Sienkiewiczowskich skrywa tajemnicę, która niewątpliwie rozpala wyobraźnię miłośników historii. Otóż opowiada się do dziś, iż w murach pałacowych albo w fosie podczas ostatniej wielkiej wojny światowej ukryto skarb. To kolekcja monet, którą schował tam konserwator zabytków z Wrocławia. Jest to bardzo interesujące, zwłaszcza, iż zabytek znajduje się w stanie doskonałym, a więc czyniono w nim najróżniejsze prace restauracyjne, a jednak na rzeczony skarb nie natrafiono. Jednak może kiedyś to się wydarzy i wówczas z całą pewnością Warmątowice Sienkiewiczowskie okryją się wielką sławą. Póki co turystyka tam nie przypomina tej z Zamku Książ i jest to przez cały czas cicha wieś dolnośląska, która nie zważa na to, iż nie zjeżdżają się do niej tłumy Chińczyków z aparatami fotograficznymi i pomimo wszystko chwali się swoją przeszłością bez skrępowania. Nie dziwię się temu wcale, ponieważ dzieje tej miejscowości niewątpliwie zasługują na uwagę.

Warmątowice Sienkiewiczowskie i ich cudny pałac

Warmątowice Sienkiewiczowskie (dawniej Eichholz) po raz pierwszy wspomniano na piśmie w roku 1217. To szmat czasu i setki lat historii, gdzie pierwsze miejsce zajmuje ta o testamencie, w którym został uwzględniony Henryk Sienkiewicz. To właśnie od tego wydarzenia wzięła się dzisiejsza nazwa tej miejscowości. Okoliczności te miały miejsce na samym początku XIX wieku i dzisiaj nazywa się je skandalicznymi. Dla mnie jest to prawdziwa bomba! Uwielbiam takie smaczki dolnośląskie i bardzo chętnie Wam o tym opowiem. Po swojemu. Najpierw dowiecie się, co o tym wszystkim mówi historia, a potem powiem Wam, co ja o tym myślę. Będzie ciekawie, obiecuję…

Pałac w Warmątowicach Sienkiewiczowskich

Zanim jednak zacznę, warto wspomnieć, iż przed tym wydarzeniem, gdy sporządzono rzeczony skandaliczny testament, Warmątowice Sienkiewiczowskie czynnie brały udział w Bitwie nad Kaczawą. Pole bitwy bowiem znajdowało się rzut beretem od dworu i otaczało niemal całą wieś. Działo się to 26 08 1813 roku. Naparzały się tam wówczas wojska pruskie i francuskie. Prusakami w boju dowodził feldmarszałek von Boucher z Krobielowic. Bitwa pod Kaczawą zakończyła się wygraną Prusaków. Pomimo faktu, iż nie jest to nasza rodzima historia, to jednak zdarza się do dziś, iż czasami w tamtej okolicy organizowany jest biwak mający na celu przypomnienie tych okoliczności.

Fundamenty dawnego dworu obronnego w Warmątowicach pamiętają początki siedemnastego stulecia. Wzniesiono go w 1602 roku i otoczono mokrą fosą. Z racji czasu, w którym budynek został powołany do istnienia, zowie się go renesansowym. Na początku swojego istnienia był to fort na granicy Księstwa Legnickiego, gdzie rezydowali rycerze. Pod koniec pierwszej połowy osiemnastego wieku nastąpiła wielka zmiana w wyglądzie warowni. Nadano jej barokowe kształty, które do dziś możemy podziwiać.

Olszewski, pan na Warmątowicach

W roku 1812 panem na Warmątowicach został Ludwig Serafin von Olszewski. Po nim włości odziedziczył jego syn, a następnie wnuk Alfred.

Olszewscy byli Polakami. Szlachcicami pochodzącymi z Polski wschodniej. Czasy, w których przyszło im żyć, sprawiły, iż zostali oni całkowicie zniemczeni. Jednak stało się tak, iż Alfred któregoś dnia sięgnął po książki Henryka Sienkiewicza i one przewróciły jego życie do góry nogami! Powieściopisarz bowiem obudził w nim patriotyzm i doprowadził go tym do szaleństwa.

To, co Alfred Olszewski po prostu odziedziczył po swoim przodku, nie było tak oczywiste dla jego spadkobierców. Uznał on, iż skoro są oni Polakami, winni bardziej to okazywać i więcej uwagi poświęcać swoim korzeniom. Dlatego też Alfred, na zabój zakochany w Trylogii Sienkiewicza, postawił warunki swoim dzieciom. Obiecał im majątek, ale pod konkretnymi warunkami. Zarówno jego syn Bolesław jak i córka Draga mieli czas do trzydziestki, aby nauczyć się języka polskiego. Mieli oni również za zadanie poznać gruntownie historię Polski oraz jej kulturę. Trudności tu jednak się nie zakończyły, ponieważ ojciec wymagał od nich, aby wybrali sobie za współmałżonków Polaków. W testamencie, który został wówczas spisany, Alfred zaznaczył też, iż o ile jego spadkobiercy nie zastosują się do tych warunków, po jego śmierci majątek w Warmątowicach ma przejść w ręce tylko i wyłącznie Henryka Sinkiewicza. Olszewski zmarł w 1909 roku i wtedy się zaczęło!

Byłyśmy już wówczas po zwiedzaniu terenu przypałacowego. Rozsiadłyśmy się za bramą wjazdową, tuż przy murze ogrodzeniowym z pamiątkową tablicą, żeby odpocząć w drodze i posilić się. Była to również okazja dla Lonka, żeby wyprostował łapki. On jednak zamiast wypoczynku, szczekał na wiejskie koty i ujadał na przechodniów. Miałyśmy z nim krzyż pański.

Pałac w Warmątowicach Sienkiewiczowskich

Rzecz o chorobliwych patriotyźmie i skandalicznym testamencie

Po jakim czasie jednak uspokoił się i uciął sobie drzemkę na trawniku, a my zaczęłyśmy szukać w internecie informacji o Olszewskim i jego testamencie. Ines trafiła na interesujące nas publikacje i zaczęła się lustracja tematu. Czytała na głos o tamtych wydarzeniach. W różnych artykułach znajdowała coraz to ciekawsze smaczki.

Dowiedziałyśmy się wówczas, iż ani córka ani syn Alfreda nie zadali sobie trudu, żeby spełnić wolę ojca, a ich matka próbowała w sądzie udowodnić, iż jego pierworodny jest chory psychicznie, aby obalić testament męża. Sienkiewicz nic a nic nie wiedział, co dzieje się z jego powodu u Olszewskich z Warmątowic. Nie miał pojęcia, co z tą rodziną zrobiła jego twórczość. Nie wiedział nawet, iż oni istnieją. Kiedy Alfred umarł, zaczął się sąd Boży i nie było zmiłuj się. 11 czerwca 1909 roku w Krakowie do pisarza dotarły wieści, iż został on jaśniepanem. Musiał być tym naprawdę bardzo zdziwiony.

Wdowa po Olszewskim, pani Gabriela po porażce w sądzie, postanowiła spróbować dogadać się z Sienkiewiczem. Tym razem poszło jej dużo lepiej, ponieważ on po prostu zrzekł się bez najmniejszego żalu wszelkich praw do majątku, mówiąc, iż nie powinno się nikogo siłą zmuszać do polskości. Bolesław, syn Alfreda niedługo cieszył się ojcowizną, ponieważ śmierć zabrała go młodo. Wszystko, co posiadał, odziedziczyła po nim siostra Draga. Olszewscy gospodarowali w rodzinnym majątku do czasów II wojny światowej. Teraz to własność prywatna. Tyle historii…

Tyran i oszołom

Ta historia nie zbudowała mnie patriotycznie, a wręcz zniesmaczyła. Alfred nie urósł w moich oczach ani trochę. Czy tak postępuje się wobec swoich dzieci? Czy były one winne temu, w jakich czasach się urodziły? Czy zniemczenie rodu stanowiło ich wolę? W takich okolicznościach nie dziwi mnie to wcale, iż czuły się one bardziej Niemcami aniżeli Polakami. Od małego mówiły tylko w języku niemieckim, dlaczego nagle miałyby zapragnąć rozmawiać po polsku? Znały prawdopodobnie i francuski i angielski, bo to było wówczas w modzie i w dobrym tonie, po co więc był im język przodków, skoro w ich świecie nic nie znaczył? Poza tym ich polska krew już od dawna mocno została rozcieńczona przez matrymonia z niemieckimi bogaczami.

Warmątowice Sienkiewiczowskie. Zabudowania folwarczne.

Nie rozumiem Alfreda, bo w moim pojęciu terroryzował on swoje potomstwo. Gdyby naprawdę zależało mu, aby Bolesław i Draga nawrócili się na polskość, powinien zrobić wszystko, aby oni sami tego zapragnęli. On jednak użył paskudnych argumentów, które mogły pogrążyć tę rodzinę w totalnym ubóstwie. Gdyby nie postawa Sienkiewicza, który miał całą tę sprawę dla siebie za nic niewartą, Olszewscy zostaliby bez grosza. Autor Trylogii i „Krzyżaków” w moim pojęciu jest tutaj prawdziwym bohaterem tej historii i przykładem do naśladowania.

Warmątowice Sienkiewiczowskie. Fosa zamkowa.

Tutaj w Warmątowicach Alfreda otacza się szacunkiem i najwyraźniej jest on ikoną patriotyzmu. Dla mnie to tyran i oszołom, który nie kochał swoich dzieci. Jakim prostakiem i głupcem trzeba być, aby wierzyć, iż kogokolwiek można zmusić do szczerej miłości do ojczyzny? Ślubną swoją naraził, na poniżanie się a z syna zrobił chorego psychicznie. Córkę jego wiele ominęło, ale i tak prawdopodobnie stres zabrał jej sporo zdrowia. Czy tak postępuje głowa szlachetnego rodu? Dajcie znać w komentarzach, co o tym myślicie…

Szukaj
Idź do oryginalnego materiału