Żyli z Michałem długie lata, życie pełne wzlotów i upadków, niczym wyboista wiejska droga — raz słońce, raz burza. Helena zawsze wierzyła, iż dopóki mąż jest przy jej boku, żadne nieszczęście nie jest straszne. Przetrwali razem ponad czterdzieści lat. Biedę, pożar, śmierć dwóch starszych synów… Znosili wszystko w milczeniu, trzymając się mocno za ręce. Pozostał im tylko najmłodszy — Wojtek. Światełko w tunelu, ostatnia nadzieja. Wykształcił się, wyjechał do wielkiego miasta — do Krakowa. Często pisał, rzadko przyjeżdżał, ale Helena rozumiała — praca, obowiązki, w końcu syn stał się „ważnym człowiekiem”.
Gdy Michał odszedł — serce nie wytrzymało styczniowej zamieci — Helena została zupełnie sama. Dom na wsi stał się pusty i cichy, śnieg pokrywał dach niczym całun. Wojtek nalegał — zabrał matkę do miasta, do mieszkania, które kupił po ślubie z nową żoną — elegancką, wyniosłą kobietą o imieniu Dominika.
Mieszkanie było pełne przepychu: pięć pokoi, lśniący parkiet, nowoczesne sprzęty, choćby ekspres do kawy mówił głosem. Dla Heleny wszystko było obce. choćby powietrze. Z wszystkich tych pokoi dostała jeden, na końcu korytarza. Nie klatka, ale i nie dom. Siedziała tam cicho jak mysz, bojąc się poruszyć.
— Tylko nie przeszkadzaj — szeptał Wojtek. — Dominice trudno się przyzwyczaić, nie jest przyzwyczajona do obcych w domu.
Helena milczała. adekwatnie zawsze milczała. Czasem Wojtek zaglądał porozmawiać, ale rzadko. A Dominika… Jakby jej nie widziała. Czasem przechodziła obok z wyrazem twarzy, jakby natknęła się na brudną plamę.
Pewnego dnia Wojtek poprosił matkę, by wyszła na kolację. Helena przebrała się, przygładziła włosy, usiadła do stołu. Wtedy Dominika, nalewając wino, powiedziała głośno, przesadnie wesoło:
— No i proszę, jaka niespodzianka! Dinozaur do nas przybył! Wiecie chociaż, jak obsługiwać telewizor? Czy na wsi dalej węglem palicie?
Jej śmiech brzmiał jak rozbita szyba. Wojtek milczał. Helena spuściła wzrok.
Potem usłyszała rozmowę, której nie powinna była słyszeć.
— Wojtek, jak długo to jeszcze potrwa? Wstyd mi! Przyjaciele nie przychodzą, bo boją się tej zjawy, która się po korytarzu snuje!
— No ale ona nic nie robi… tylko siedzi…
— A mi sam fakt, iż żyje, przeszkadza! Ile ona już ma lat? Powinna odejść spokojnie, nie zawracać młodym głowy!
— Co ty wygadujesz?! To moja matka!
— A co ci dała, ta „matka”? Szczura też można karmić, ale nikt z nim nie będzie mieszkał!
Helena zakryła uszy dłońmi. Długo siedziała tak w ciemności. Jej dusza płakała. Myślała, iż wychowała dobrego człowieka… iż dała mu wszystko. A okazało się, iż jest tylko ciężarem.
Nie spała do rana. Przebierała w myślach, rzeczach, wspomnieniach. Pieniądze ze sprzedaży rodzinnego domu, które trzymała w banku, chciała przekazać synowi — myślała, iż pomoże mu spłacić kredyt. Ale on powiedział: „Mamo, daj spokój, my kupiliśmy wszystko za gotówkę.”
Tej nocy podjęła decyzję. Odejdzie. Cicho, po cichu. Tak jak żyła.
Spakowała mały węzełek: chustę, Pismo Święte, ciepłą bluzę i trochę gotówki. Wyszła tak cicho, iż choćby deska nie skrzypnęła. Długo wędrowała po ulicach, aż trafiła na dworzec. Kupiła bilet na pociąg. A potem — do klasztoru niedaleko Częstochowy.
Wiedziała o tym miejscu dawno. Czytała kiedyś w kościelnej gazetce, ale zawsze bała się, iż syn będzie jej potrzebny, iż wnuki trzeba będzie niańczyć. Ale wnuków nie było. I nikomu nie była już potrzebna.
W klasztorze przyjęli ją jak swoją. Nie wypytywali. Po prostu przytulili i powiedzieli: „Zostaniesz u nas. Bóg pokieruje.”
Najpierw dali jej skromną celę. Postawili ikonę, łóżko, koc. Potem przydzielili jej młodą nowicjuszkę — Kingę. Dziewczyna pomagała jej chodzić, czytała modlitwy, przynosiła herbatę. Helena oddała klasztorowi wszystko, co miała — pieniądze, pierścionek, chustę, którą zrobiła jej babcia. Wszystko — dla spokoju, dla ciszy.
I wtedy po raz pierwszy od dziesiątek lat poczuła, iż nie jest ciężarem, nie jest cieniem, ale po prostu kobietą. Miękki blask świec, zapach kadzidła, spokój… Wszystko to leczyło jej duszę. Siedziała przy oknie, robiła na drutach skarpety, odmawiała modlitwy. W kościele zapalała świeczkę za duszę Michała. Za zdrowie Wojtka. choćby za Dominikę.
— Przebacz im, Panie — szeptała. — Nie wiedzą, co czynią.
Rok później, gdy ostatnie liście opadały z klasztornych lip, Helena przyjęła habI w ten sposób, pośród modlitw i ciszy, odnalazła to, czego przez całe życie szukała — prawdziwy dom.