W ostatniej chwili

newsempire24.com 1 tydzień temu

Marek stał przy oknie swojego mieszkania w Łodzi i patrzył, jak po porannej ulicy śpieszą się uczniowie. Jedni w szarych kurtkach puchowych, inni w dżinsach i z gołymi kostkami, choć za oknem było minus dwadzieścia stopni. Wiatr wciskał zimno w szyby, ale dzieci wydawały się nieczułe. Chichnął cicho – prawie z zazdrością. Pociągnął łyk kawy. Gorzka. Zauważył to za późno, ale nie miał już ochoty wracać do kuchni. Palce lekko mu drżały. Wiek. Ciśnienie. Albo samotność.

Na ekranie telefonu migało nieodebrane – od syna. Marek wiedział, iż powinien oddzwonić. jeżeli nie teraz, to wieczorem usłyszy w słuchawce: „Znowu jesteś zajęty, jak zawsze”. A on nie był zajęty. Po prostu nie wiedział, o czym mówić. Syn miał trzydzieści jeden lat, dorosły facet. A ich rozmowy przypominały negocjacje na granicy dyplomatycznego kryzysu. Sucho. Ostrożnie. Z daleka. Wszystko, co ważne, dawno zostało pogrzebane pod warstwami niewypowiedzianych pretensji i niewysłowionych słów. Próbował choćby wcześniej ćwiczyć, co powie. Ale za każdym razem sprowadzało się to do nudnego: „Jak w pracy?”

Włożył stary płaszcz, wziął wełniane rękawiczki, ciepłe, choć śmieszne. I wyszedł. Zimno uderzyło go w twarz jak bat. Powietrze pachniało spalenizną i świeżym chlebem – z budki, którą codziennie rano stawiali obok sklepu. Ślisko. Jakby całe miasto pokryte było niewidzialnym szkłem. Na rogu kobieta sprzedawała pierogi – furgonetka, uchylona klapa, z wnętrza buchała para i zapach smażonego ciasta. Przypomniał sobie: kiedyś kupował takie dla Ewy. Gorące, z wiśniami. Uwielbiała wiśnie, krzywiła się, gdy zaczynał sączyć się sok. Śmiała się wtedy – naprawdę. A potem przestała. Śmiać się, czekać i, jak się zdawało, być z nim.

Teraz mieszkała w Krakowie. Nowy mąż, nowa praca, nowe życie. Dzwoniła od święta. Głos – jak suche liście. Żadnej intonacji, żadnego ciepła. Zawsze słyszał w jej głosie coś ostrożnego. Jakby chciała się upewnić – czy on wciąż tam, gdzie go zostawiła. A może wręcz przeciwnie – miała nadzieję, iż go tam już nie ma.

Skręcił w stronę parku. Mieszkał tu od ponad dwudziestu lat. Dzielnica się zmieniła – domy wyższe, klatki obce. Sąsiedzi – nowi. Tylko wspomnienia zostały na swoich miejscach. Oto ławka, na której trzymał Ewę za rękę w dziewięćdziesiątym ósmym. Oto krawężnik, na którym usiadł, gdy otrzymał telefon o śmierci ojca. Wszystko tutaj. Tylko ludzi brak.

Na ławce przy fontannie – dziewczyna. Młoda. Palila. Włosy rozczochrane, oczy niespokojne. Jakby kogoś czekała, ale nie była pewna, czy przyjdzie. Obok – torba i koc. Marek był już prawie obok, gdy nagle złapał jej spojrzenie. I było w nim tyle… samotności, iż mimowolnie się zatrzymał.

— Przepraszam — szepnęła. — Pan stąd?

— Można tak powiedzieć — odpowiedział. — A pani?

— Czekam tu na kogoś. Miał przyjść. Ale chyba nie przyjdzie.

Mówiła spokojnie. Prawie bez emocji. Ale głos jej drżał.

— Mogę usiąść z panią na pięć minut? Jakoś mi nieswojo… Wiem, dziwne.

— Nic dziwnego — powiedział Marek i usiadł obok. — Czasem po prostu trzeba, żeby ktoś był obok. Nieważne kto.

Milczeli.

Zgasiła papierosa o brzeg kosza i splotła dłonie między kolanami.

— Rozstaliśmy się rok temu. Powiedział wtedy, iż może jeszcze porozmawiamy. Wczoraj napisał, umówił się. Tu. Na dziesiątą. A jest już jedenasta.

— Ludzie rzadko przychodzą, kiedy obiecują. Szczególnie jeżeli myślą, iż wszystko już powiedzieli. Czasem spotkanie to forma pożegnania. Cicha, bez słów.

— A pan… czekał kiedyś na kogoś? — zapytała.

Marek nie odpowiedział od razu. Patrzył na drzewa w szronie, na cichy park.

— Całe życie — odrzekł. — Najpierw na ojca. Potem na kobietę. Potem na siebie. Czasem czekasz, nie wiedząc na kogo. Masz nadzieję, iż przyjdzie ktoś, kto powie: „Wiem, jak ci ciężko”. A przychodzi cisza. Albo – zupełnie ktoś inny.

Nie spytała, kogo miał na myśli. On – nie wyjaśnił.

Po prostu siedzieli. Pięć minut. Dziesięć.

W końcu wstała:

— Dziękuję.

— Za co?

— Że pan był. Po prostu – był.

Odeszła. A on został. Spojrzał na pustą ławkę. Potem wyjął telefon.

„Syn”

Wcisnął.

Tamten odezwał się od razu:

— Tato, dzwoniłeś?

— Tak. Chciałem… spytać. Może w sobotę do parku? Tak po prostu. Posiedzimy. Porozmawiamy.

Przerwa.

— Jasne — odpowiedział syn. — Sam dawno chciałem.

Marek się rozłączył. Powoli wstał. Patrzył, jak w śnieg odciskają się ślady butów. Wdech. Wydech.

I ruszył dalej.

Ostrożnie.

By nie minąć tego, co najważniejsze.

Idź do oryginalnego materiału