Marek stał przy oknie swojego mieszkania w Łodzi i patrzył, jak po porannej ulicy śpieszą się uczniowie. Jedni w szarych kurtkach puchowych, inni w dżinsach i z gołymi kostkami, choć za oknem było minus dwadzieścia stopni. Wiatr wciskał zimno w szyby, ale dzieci wydawały się nieczułe. Chichnął cicho – prawie z zazdrością. Pociągnął łyk kawy. Gorzka. Zauważył to za późno, ale nie miał już ochoty wracać do kuchni. Palce lekko mu drżały. Wiek. Ciśnienie. Albo samotność.
Na ekranie telefonu migało nieodebrane – od syna. Marek wiedział, iż powinien oddzwonić. jeżeli nie teraz, to wieczorem usłyszy w słuchawce: „Znowu jesteś zajęty, jak zawsze”. A on nie był zajęty. Po prostu nie wiedział, o czym mówić. Syn miał trzydzieści jeden lat, dorosły facet. A ich rozmowy przypominały negocjacje na granicy dyplomatycznego kryzysu. Sucho. Ostrożnie. Z daleka. Wszystko, co ważne, dawno zostało pogrzebane pod warstwami niewypowiedzianych pretensji i niewysłowionych słów. Próbował choćby wcześniej ćwiczyć, co powie. Ale za każdym razem sprowadzało się to do nudnego: „Jak w pracy?”
Włożył stary płaszcz, wziął wełniane rękawiczki, ciepłe, choć śmieszne. I wyszedł. Zimno uderzyło go w twarz jak bat. Powietrze pachniało spalenizną i świeżym chlebem – z budki, którą codziennie rano stawiali obok sklepu. Ślisko. Jakby całe miasto pokryte było niewidzialnym szkłem. Na rogu kobieta sprzedawała pierogi – furgonetka, uchylona klapa, z wnętrza buchała para i zapach smażonego ciasta. Przypomniał sobie: kiedyś kupował takie dla Ewy. Gorące, z wiśniami. Uwielbiała wiśnie, krzywiła się, gdy zaczynał sączyć się sok. Śmiała się wtedy – naprawdę. A potem przestała. Śmiać się, czekać i, jak się zdawało, być z nim.
Teraz mieszkała w Krakowie. Nowy mąż, nowa praca, nowe życie. Dzwoniła od święta. Głos – jak suche liście. Żadnej intonacji, żadnego ciepła. Zawsze słyszał w jej głosie coś ostrożnego. Jakby chciała się upewnić – czy on wciąż tam, gdzie go zostawiła. A może wręcz przeciwnie – miała nadzieję, iż go tam już nie ma.
Skręcił w stronę parku. Mieszkał tu od ponad dwudziestu lat. Dzielnica się zmieniła – domy wyższe, klatki obce. Sąsiedzi – nowi. Tylko wspomnienia zostały na swoich miejscach. Oto ławka, na której trzymał Ewę za rękę w dziewięćdziesiątym ósmym. Oto krawężnik, na którym usiadł, gdy otrzymał telefon o śmierci ojca. Wszystko tutaj. Tylko ludzi brak.
Na ławce przy fontannie – dziewczyna. Młoda. Palila. Włosy rozczochrane, oczy niespokojne. Jakby kogoś czekała, ale nie była pewna, czy przyjdzie. Obok – torba i koc. Marek był już prawie obok, gdy nagle złapał jej spojrzenie. I było w nim tyle… samotności, iż mimowolnie się zatrzymał.
— Przepraszam — szepnęła. — Pan stąd?
— Można tak powiedzieć — odpowiedział. — A pani?
— Czekam tu na kogoś. Miał przyjść. Ale chyba nie przyjdzie.
Mówiła spokojnie. Prawie bez emocji. Ale głos jej drżał.
— Mogę usiąść z panią na pięć minut? Jakoś mi nieswojo… Wiem, dziwne.
— Nic dziwnego — powiedział Marek i usiadł obok. — Czasem po prostu trzeba, żeby ktoś był obok. Nieważne kto.
Milczeli.
Zgasiła papierosa o brzeg kosza i splotła dłonie między kolanami.
— Rozstaliśmy się rok temu. Powiedział wtedy, iż może jeszcze porozmawiamy. Wczoraj napisał, umówił się. Tu. Na dziesiątą. A jest już jedenasta.
— Ludzie rzadko przychodzą, kiedy obiecują. Szczególnie jeżeli myślą, iż wszystko już powiedzieli. Czasem spotkanie to forma pożegnania. Cicha, bez słów.
— A pan… czekał kiedyś na kogoś? — zapytała.
Marek nie odpowiedział od razu. Patrzył na drzewa w szronie, na cichy park.
— Całe życie — odrzekł. — Najpierw na ojca. Potem na kobietę. Potem na siebie. Czasem czekasz, nie wiedząc na kogo. Masz nadzieję, iż przyjdzie ktoś, kto powie: „Wiem, jak ci ciężko”. A przychodzi cisza. Albo – zupełnie ktoś inny.
Nie spytała, kogo miał na myśli. On – nie wyjaśnił.
Po prostu siedzieli. Pięć minut. Dziesięć.
W końcu wstała:
— Dziękuję.
— Za co?
— Że pan był. Po prostu – był.
Odeszła. A on został. Spojrzał na pustą ławkę. Potem wyjął telefon.
„Syn”
Wcisnął.
Tamten odezwał się od razu:
— Tato, dzwoniłeś?
— Tak. Chciałem… spytać. Może w sobotę do parku? Tak po prostu. Posiedzimy. Porozmawiamy.
Przerwa.
— Jasne — odpowiedział syn. — Sam dawno chciałem.
Marek się rozłączył. Powoli wstał. Patrzył, jak w śnieg odciskają się ślady butów. Wdech. Wydech.
I ruszył dalej.
Ostrożnie.
By nie minąć tego, co najważniejsze.